„Czekam na odświeżenie formuły panie Lande. Tym albumem drepcze pan w miejscu. Niestety.” Tymi oto słowami zakończyłem recenzję poprzedniego albumu Norwega „Lonely Are The Brave”. No i… nie doczekałem się. Czyli wszystko jasne… Niniejszym mogę was zaprosić do przeczytania całej recenzji wspomnianej płytki, do której link znajdziecie nieco wyżej, po prawej stronie. Tam dotrzecie do charakterystyki dźwięków tworzonych przez pana Lande. Zastąpcie tylko tytuł „Lonely Are The Brave” tym nowszym – „Spirit Black’.
Troszkę złośliwie zacząłem tę recenzję, wrzucając kamyk także i do swojego ogródka. No bo skoro człowiek zdecydował się coś skrobnąć o nowej płycie Jorna, będzie się jednak musiał wysilić i napisać coś innego, niż tekst, do którego przed chwilą odesłał czytelników.
No cóż. I tym razem Lande się nie napracował. Czterdzieści minut muzyki na blaszce w podstawowej wersji, to wynik średnio powalający. Na szczęście jest jeszcze wersja limitowana – z bonusowym kawałkiem. I tu oto pojawia się jeden z największych paradoksów tego wydawnictwa. Bo dodany do niego „The Sun Goes Down” jest najdłuższym (sześć i pół minuty), najciekawszym, a może i najlepszym numerem na „Spirit Black”. Najlepszym, bo po prostu innym. Wychodzącym poza sztampę i zastaną konwencję. Lande nie szarżuje w nim, nie popisuje się swoimi sporymi możliwościami. Jest wyciszony, stonowany, klimatyczny a jego głos uzupełniają „kosmicznie” wykorzystywane klawisze i naprawdę ładne gitarowe solo. Odwołania do Ark wcale nie są nie na miejscu. Albo do znakomitej kompozycji „Comatose”, z ostatniego albumu Ayreon, „01011001”, w której to Lande zaśpiewał.
A co dzieje się przez pozostałe 40 minut? O pierwszych czterech numerach można powiedzieć to samo, co mawia się o bezbramkowych meczach piłkarskich, czyli po prostu stwierdzić, że się odbyły. Niewiele po nich pozostaje w pamięci. Od piątego „City In Between” robi się już zdecydowanie ciekawiej. Kompozycje stają się bardziej nośne, z fajnymi, czasami lekko stadionowymi, refrenami i melodiami. Bryluja w tym zwłaszcza „Rock And Roll Angel”, „World Gone Mad” i „I Walk Alone”. To doprawdy bardzo mocne rzeczy, które z pewnością sprawdzą się na każdym koncercie Jorna, a i choćby… w naszym samochodzie. Bo i pośpiewać można, i pedał mocniej docisnąć. Między te zgrabne kąski artysta wrzucił jeszcze pełną żaru galopadkę w stylu hard & heavy - „Burn Your Flame”. I tyle. Trochę to jednak za mało, bo tak naprawdę przykuwającego uwagę grania dostajemy niespełna dwa kwadranse. Dodajmy od razu – grania w starym, dobrze znanym stylu. Dla bezgranicznych fanów – obowiązek. Tym, których Jorn rozczarowuje stagnacją od jakiegoś czasu, nie polecam.