ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Porcupine Tree ─ In Absentia w serwisie ArtRock.pl

Porcupine Tree — In Absentia

 
wydawnictwo: Lava/Atlantic 2002
 
1. Blackest Eyes - 4:23
2. Trains - 5:56
3. Lips of Ashes - 4:39
4. The Sound of Muzak - 4:59
5. Gravity Eyelids - 7:56
6. Wedding Nails - 6:33
7. Prodigal - 5:32
8. .3 - 5:25
9. The Creator Has a Mastertape - 5:21
10. Heartattack in a Layby - 4:15
11. Strip the Soul - 7:21
12. Collapse the Light into Earth - 5:52
 
Całkowity czas: 68:20
skład:
Steven Wilson – guitars, vocals / Richard Barbieri – keyboards/ Colin Edwin – bass/ Gavin Harrison – drums
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,5
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,3
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,2
Album jakich wiele, poprawny.
,6
Dobra, godna uwagi produkcja.
,8
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,18
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,40
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,59
Arcydzieło.
,92

Łącznie 234, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
21.10.2002
(Recenzent)

Porcupine Tree — In Absentia



Subiektywny – odznaczający się subiektywizmem; wywołany względami osobistymi; indywidualny; stronniczy. (Słownik Wyrazów Obcych, PWN 1995)

Należałoby tu zastosować dwie noty – jedną punktującą In Absentię w porównaniu z tym, co aktualnie dzieje się na rynku muzycznym (9-10), oraz drugą, przedstawiająca najnowszy album na tle kilkunastoletnich dokonań Porcupne Tree (6-7). Choć, prawdę mówiąc, In Absentię niełatwo do wcześniejszych płyt porównać - Wilson kontynuuje zasadę ciągłych zmian stylu.

Już gdy zaczynaliśmy cieszyć się kompilacyjnym, jakże udanym (i niedocenianym) albumem Recordings, pojawiły się informacje o zwrocie w kierunku muzyki cięższej, mrocznej, krótko: metalowej. Potwierdzały to playlisty Wilsona (zachwyty nad Tool, Neurosis, Meshuggah) oraz owocna współpraca z Opeth. Warto tu jednak zaznaczyć, że to zainteresowanie cięższymi brzmieniami doprowadziło Stevena do Opeth, a nie odwrotnie.

Względnie ostre riffy i quasi-metalowe wstawki można odnaleźć w większości utworów In Absentii. Instrumentalny "Wedding Nails" czy zadziornie transowy "The Creator Has A Mastertape" to najbardziej metalowe fragmenty, jakie zespół kiedykolwiek stworzył. Nie jest tajemnicą, że materiał jaki lider PT napisał na tę płytę był dużo cięższy, ale reszta zespołu się nań nie zgodziła. (Odpadł między innymi genialny "Cut Ribbon", a jest to jak dotąd najpiękniejszy "metalowy" utwór autorstwa Wilsona.) Słuchając albumu można odnieść wrażenie, że zespół cofnął się w czasie do Signify i ruszył w drogę od nowa, tyle że w innym kierunku - ścieżką zapoczątkowaną choćby przez kompozycję tytułową z tamtej (cudownej) płyty. Skojarzenia biegną też do krążka wcześniejszego i "Dislocated Day". Generalnie, mimo pozornej rewolucji brzmieniej, można dojrzeć logiczną kontynuację drogi podjętej przez dotychczasowe propozycje PT i jeszcze dalsze odsunięcie się od nurtu stricte progresywnego - raczej ku alternatywnemu rockowi.

Sugestie, jakoby In Absentia była albumem koncepcyjnym z seryjnym mordercą jako głównym bohaterem, ucina sam Wilson: “It's not just about a serial killer, but more about there being a cancer in the heart of the family. It doesn't have to be a killer, but abuse of any kind."

Do rzeczy: harmonie wokalne - album jest nimi przepełniony. Poważne eksperymenty SW na tym polu zaczęły się około połowy lat 90. przy okazji utworu "Stars Die", choć ich zapowiedzi można doszukać się już na "Jupiter Island” z debiutanckiej płyty czy „Break Heaven” wczesnego No-Man. O ile chórki na Stupid Dream i Lightbulb Sun zwracały uwagę, o tyle na IA doprowadzone zostały do absolutnej perfekcji i jest to najbardziej charakterystyczna cecha albumu (poza samym "ciężarem" płyty oczywiście). Zdecydowana większość utworów zawiera piękne harmonie wokalne i bez nich płyta nie robiłaby takiego wrażenia, jakie robi.

Będąc przy atrakcyjniejszych elementach płyty, warto jeszcze wspomnieć o produkcji, kolejnym szczytowym osiągnięciu Wilsona. Ten album mógłby być porównany pod względem technicznym z jakąkolwiek dziś wydawaną płytą i pewnie by wygrał! (Pomijam wydawnictwa czysto audiofilskie, chociaż kto wie...) Produkcja jest bardziej niż wyśmienita i to już wiele mówi o poziomie głośności, o jaki ta muzyka się prosi.

Przyjrzyjmy się bliżej utworom (część tylko dla fanów):

"Blackest Eyes" to najcięższy w historii Porcupine Tree utwór otwierający. Rozpoczyna się mocnym, heavy-metalowym riffem, zaskakuje nieprzygotowanych. Wilson przeskakuje między gatunkami - ciężkie gitary w każdym momencie mogą zamienić się w śliczną piosenkę i na odwrót. Nastrojem może kojarzyć się z "Even Less" (Stupid Dream), jest doskonałą kombinacją chwytliwego, popowego tematu z kontrastującym metalowym, ale również atrakcyjnym riffem. Jeśli chodzi o stronę liryczną, "BE" to pierwszy z kilku utworów napisanymi jakby przez osobę chorą psychicznie, tym razem seryjnego mordercę. Tekst piękny, ale bardzo niepokojący. Jeden z ciekawszych punktów albumu i - co podkreślał również Wilson - po raz pierwszy udało się Porcupine Tree stworzyć utwór, który niemal doskonale oddaje charakter całego albumu.

"Trains" przypadł mi do gustu przy pierwszym przesłuchaniu i pozostaje ulubionym utworem In Absentii, będąc prawdopodobnie jej jedynym "ponadczasowym" fragmentem (już stał się bisowym klasykiem koncertowym). Różni się od większości materiału, bardziej pasowałby do dwóch poprzednich płyt. Początek to tylko akustyczna gitara i śpiew Wilsona – tak, jakby siedział ze swoim instrumentem blisko, tuż obok i delikatnie trącał struny. Ale "Trains" się rozwija – dołącza Barbieri, a z czasem reszta zespołu. Fantastyczne, rockowe granie. Przepełnione w drugiej części pięknymi harmoniami, co wyjątkowo sobie cenię. To chyba jedno z największych "piosenkowych" osiągnięć Stevena w historii Porcupine Tree. I niezapomniana fraza:

„Always the summers are slipping away
Find me a way for making it stay”


"Lips Of Ashes" – bardzo nastrojowa, oparta na powtarzającym się motywie gitarowym ballada. Gdzieś w tle słychać hipnotyzujące dźwięki znane z utworu "43553E99.01" z trzeciego albumu Bass Communion. I znów perfekcyjnie dopracowane harmonie. Piosenka, która samotnie nie robi wielkiego wrażenia, w kontekście całej płyty brzmi wyśmienicie. Melancholijnie i trochę egzotycznie. Siła spokoju i ukryta dramaturgia.

Po tym sennym fragmencie "Sound Of Muzak" budzi charakterystyczną gitarą i nadającą żwawe tempo perkusją (na 7/4). To również piosenka niespecjalnie oddalająca się od stylistyki Porcupine Tree z ostatnich lat, dzięki charakterystycznemu riffowi może kojarzyć się z "Shesmovedon" (Lighbulb Sun). Świetny tekst - kontynuacja serii utworów opisujących prawa rządzące przemysłem muzycznym ("Piano Lessons", "4 Chords That Made A Million). I smutny, choć urokliwie wyśpiewany refren o niewesołej wymowie:

One of the wonders of the world is going down
It’s one of the blunders of the world that no one cares
No one cares enough


"Gravity Eyelids" był dostępny jeszcze przed premierą płyty i wysoko ustawił poprzeczkę. Najdłuższy na albumie, rozpoczyna się typowym dla Barbieri’ego syntezatorowym motywem, który będzie się przewijał przez cały utwór, oraz przytłumioną, hipnotyzującą (niemal Gabrielową), perkusją. Open your eyes now / Hear me out before I loose my mind - to już delikatny jak nigdy głos Wilsona. Urzeka niepowtarzalna atmosfera – senna, mistyczna. To Barbieri i jego syntezatory, mellotron, a w czasie refrenów dźwieki fortepianu. Po kilku minutach pozostajemy sam na sam z cichą gitarą i odgłosami maszyny do pisania w tle. Nie na długo – spokój przerwą wkrótce mocne, agresywne riffy i pod koniec melancholijnego przecież kawałka rozpa się małe piekło. Jeszcze przeplatające się wokale, w tle trochę Opeth’owa gitara i ten niezwykły, bardzo udany utwór powoli odpłynie w ciszę, tak jak się z niej wyłonił...

...ciszę, którą brutalnie przerywa "Wedding Nails". O ile do tego momentu płytę można było uznać za rozwinięcie stylów znanych z poprzednich płyt, o tyle "WN" jest czymś kompletnie dla PT nowym. Drapieżnie burzy nastrój jaki misternie budowało pięć pierwszych kompozycji. Jedyny w pełni instrumentalny utwór na płycie i nie ukrywam, że moje oczekiwania względem niego były nieco wyższe. Uroku nabrał po dłuższym czasie, gdy resztę płyty znałem już na pamięć, a do tego się jeszcze nie przyzwyczałem. Jest dowodem, że zespół głośno grać potrafi. Po hałaśliwych pięciu minutach ostatnia to już tylko dziwne ambientowe odgłosy i klawisze Barbieri’ego.

Po szoku poprzedniego kawałka zaskakuje pogodny nastrój "Prodigal". Pogodny, dopóki nie zagłębić się w przejmującą, zastanawiającą lirykę, która jest najmocniejszym elementem raczej przeciętnego muzycznie utworu. Przyjazny, przyjemny kawałek, ale zbyt niezobowiązujący - przelatuje mimo uszu.

Na szczęście nim przebrzmią jego ostatnie dźwięki, pojawia się tak miły duszy bas Colina zapowiadający jeden z dwóch doskonałych utworów In Absentii. Otwiera przed słuchaczem kosmiczną, muzyczną przestrzeń, która poraża swym ogromem. Tytuł prosty – ".3". Jeden z niewielu utworów na albumie z przewodnią rolą klawiszy i orkiestry. Prawie w pełni instrumentalny, jedyne słowa to kilkukrotnie powtarzane: Black the sky, weapons fly / Lay them waste for your race . Wspaniale wkomponowane skrzypce, ani jednego zbędnego dźwięku... Taki patos kocham najbardziej! I jeszcze wokaliza mogąca się kojarzyć z artystami Realworld. ".3" powraca nastrojem choćby do czasów Up The Downstair, stworzony pierwotnie jako część "Strip The Soul". Aż żal, gdy ostatnie dźwięki milkną - pozostaje niedosyt. Jak żaden inny, ten utwór mógłby trwać i trwać. Po raz drugi z mojej strony ukłon i oklaski.

Jak wyglądałaby debiutancka płyta PT On The Sunday Of Life gdyby Wilson nagrał ją dziś? Odpowiedź na to pytanie zdaje się dawać kolejna pozycja na albumie. Po epatującym pięknem ".3" , "The Creator Has A Mastertape" szczerze szokuje. Napastliwa monotonia basu i pętla perkusyjna, zniekształcony, deklamujący głos Wilsona i drapieżne riffy nadają utworowi mroczny, agresywny charakter. Zdecydowanie najbardziej dynamiczna i najcięższa kompozycja na płycie. Nowy perkusista Gavin Harrison ma okazję, by pokazać swoje, przyznajmy nieprzeciętne, umiejętności.

I kolejna już, tym razem błoga zmiana nastroju - "Heartattack In A Layby". Prawdziwe wytchnienie dla duszy po "Kreatorze", jedna z lepszych kompozycji na płycie. Prosta, chwytająca za serce melodia, wszechobecne, pod koniec przeplatające się harmonie wokalne (bodajże kilkadziesiąt nałożonych ścieżek) i przejmująca gitara akustyczna - wymieniają się głównym motywem utworu z fortepianem. Bez perkusji (tylko ciche cymbałki), bez wyraźnego basu. Najbardziej poruszających jeżozwierożowych ballad nie przebije, ale "Heartattack..." oferuje solidną dawkę sennego piękna, a u niektórym nawet łzy wyciska.

Wspomnienia po nim skutecznie burzy "Strip The Soul". Otwiera monotonny, jak najbardziej jeżozwierzowy bas Edwina i tajemniczy wokal (skojarzenie ze "Slave Called Shiver"). Szybko akcję zdominują bezkompromisowe riffy refrenu. Można wyłapać elementy nawiązujące do metalowych ulubieńców Wilsona - w trzeciej minucie rozpoczyna się spotkanie z Opeth, przerwane (znów zaskoczenie) przez akustyczną wstawkę. Dołącza do niej niepokojący szept i znajomo brzmiąca gitara wah-wah. Po tym lekko psychodelicznym przerywniku powracają ciężkie, monumentalne riffy. W piątej minucie – czas wyciszenia – na granicy słyszalności pojawia się jakaś recytacja, obowiązkowy element każdej płyty zespołu, i niski dźwięk kontrabasu. A na zakończenie znów ultraciężki, miażdżący riff. This machine / Is there to please / Strip the soul / Fill the hole / A fire to feed / A belt to bleed / Strip the soul / Kill them all. (A na bonusowej płytce dołączanej do IA obejrzymi kontrowersyjny, mroczny teledysk do skróconej wersji utworu.)

Po tych wszystkich przygodach czas wreszcie na zakończenie. "Collapse The Light Into Earth" rozpoczyna i nie opuszcza już do końca monotonny motyw fortepianu oraz łagodny, uspokajający po wcześniejszym trzęsieniu ziemi wokal. Z czasem dołączają orkiestra i cichy bas (gitar i perkusji brak). Jakże potrzebna ballada na zakończenie tak mocnego albumu, zgrabnie wpisuje się w tradycję melancholijnych, przygnębiających utworów kończących płyty PT. Bardzo dobry koniec bardzo dobrej, jakże zróżnicowanej płyty. I zaskakującej - jednych pozytywnie, innych wręcz przeciwnie. Na pewno potwierdza szczególną cechę muzyki tego niezwykłego zespołu: aby uczciwie zadeklarować, że zna się Porcupine Tree, trzeba poznać wszystkie albumy. Inna sprawa, że warto - jak dotąd co do jednego.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.