Tjaaa…
Milczenie jest złotem podobno. Wyświechtany frazes, którego nadużywa się wtedy, gdy nie ma nic ciekawego do powiedzenia. Ot, takie tam krótkie zdanie. Ale czasami naprawdę nie ma nic do powiedzenia. Zwłaszcza, jak się czekało na nową płytę ulubionego zespołu, pierwsze słuchanie było jak wyjście z progu Adama Małysza, a potem… twarde rąbnięcie o ziemię z hukiem oznaczającym, że ktoś tu niestety jest bez formy…
Moment. Leci Archive, John Rosko masakrycznie niszczy nastrój, z taką pieczołowitością przeze mnie hołubiony do pisania tej recenzji, więc kilka sekund przerwy … (możecie w tym czasie wypić łyk herbaty), klawisz NEXT wciśnięty i poszło.
Wracając do Archive. Ileż to czasu minęło odkąd Brytyjczycy oszołomili nas swoim Again? Wydaje się, że wieki całe. Pamiętam jednak ten entuzjazm. To, jak nagle zauważyliśmy (MY – SZEROKA PUBLIKA) zespół, który już jakiś czas na rynku muzycznym funkcjonował. Z mizernym, bo mizernym skutkiem, ale przecież w końcu musiała nadejść TA chwila. Gdy proporcje melodii, tekstu, rytmu, … promocji i czego tam jeszcze sobie nie wymarzymy zostały wyważone w idealnej jakości produkt, który oczarował miliony. Co zadziałało, że nagle stał się tak popularny w naszym kraiku? Nie chce mi się dociekać, może przyjmiemy umownie, że zadziałał syndrom Budgie…
O czym to ja… a tak, Again… Znowu? Znowuż przypominam płytę, w dziwny sposób nawiązującą swoim tytułem do myśli, która nieodparcie nie chce mnie opuścić, gdy myślę o Controlling Crowds. Najnowszym produkcie Anglików. Dziś patrzę na półkę z płytami (jestem z tej generacji, co ma jeszcze półki z płytami), czytam tytuł: You All Look The Same To Me… i parafrazując – nerwowo zaczynam przełykać ślinę, wypowiadając tętniącą gdzieś pod czaszką myśl, że „każda wasza płyta brzmi dla mnie tak samo”?! Napisałem to? O rany. No to skoro już się wszystko wydało, to jeszcze jeden syndrom. Kiedyś przed laty, znany i lubiany (no, przez co-niektórych, ale zawsze) zespół Marillion wydał płytę koncertową z trasy Anoraknophobia. Na której pokazał stworki wyglądające na taki sam, jednolity, choć kolorowy, to jednak bezpłciowy tłum. Coś na kształt okładki do wspomnianej płyty You All Look The Same To Me. Obawiam się, że ten kontrolowany tłum wcale nie jest taki posłuszny. I nie jestem pewien, czy najnowsza płyta pomoże go Brytyjczykom kontrolować.
Wracając do tematu. Słucham więc sobie Controlling Crowds od kilku tygodni, wcale nie zniechęcony przeciekami, które przed oficjalną premierą albumu pojawiły się w sieci. Singiel – Bullets – wydany na początku roku brzmiał przecież na tyle zachęcająco, by było na co czekać. Następne dwa utwory też nawet – nawet (choć po wydaniu albumu okazało się, że nagranie Pills nie zmieściło się na albumie, ani na bonusie, ale o tym później). A potem dotarł do mnie koszmarek Razed To The Ground i mina mi zrzedła. Nie bądźmy jednak zbyt pochopni, że zacytuję starszego od siebie. Spokojnie poczekałem na płytę.
W taki też nijaki sposób nagranie trzecie przechodzi w kolejny na albumie Dangevisit. Niby nie jest źle, ale … robi się jakoś tak bezpłciowo. Na tyle, że właściwie trudno cokolwiek napisać o tym utworze. Niby Pollard Berrier nie śpiewa źle. Niby zespół nie gra nieciekawie. Niby melodyjnie. A jednak czegoś brak w Dangervisit.
Bezpłciowości nie można zarzucić z pewnością Quiet Time. Piąte nagranie na Controlling, pierwsze z udziałem Johna Rosko po latach (kto nie wie, kto zacz, proponuję sięgnąć po Londinium). Mimo, iż rymowanki Rosko nie są tym, co lubię najbardziej (tak po prawdzie, to wcale ich nie lubię, uważam, że 2 wokalistów i wokalistka zdecydowanie wystarcza w zespole), to jednak nagranie broni się. Muzycznie jest całkiem ciekawe (pozwolę sobie na tę uszczypliwość!) – gdyby nie Rosko byłoby rewelacyjne. Ale posłuchać zdecydowanie można. Takie: „zero” ani plus, ani minus.
Maria Q. Ona ratuje ten album. Za sprawą Collapse / Collide / Clones. Minisuity, powstałej z nagrań połączonych ze sobą i wyraźnie ciągnących poziom w górę. Zdecydowanie jeden z jaśniejszych punktów najnowszego albumu. Transowe, melodyjne, wzruszające. Najpiękniejsze. Śpiewający w drugiej części Pollard idealnie wchodzi w klimat. I przywraca trans, z jakim zawsze kojarzyliśmy Archive. Tyle zatem w kilku słowach. Dwa wieeeeeeeeeeeelkie plusy.
Ósmy utwór to znowu John Rosko w roli głównej. Ufff… wyszedłbym zrobić sobie kawę, albo coś, bo niestety Bastardised Ink. nuży. To nie mój klimat, nie moje małpy i nie mój cyrk. Tu faktycznie nie ma o czym gadać. Bo utwór jest słaby. Toteż klawisz NEXT i jesteśmy w następnym nagraniu. (Aha, zapomniałbym o klasyfikacji: mega minus i basta!). Dziewiątka – Kings Of Speed. Ani się wyróżnia, ani irytuje. Utwory w takim stylu Archive już wcześniej nagrywało. I ten na kolana nie rzuca. Dave Pen będzie miał jednak co śpiewać na koncertach, bo nagranie to ma w sobie sporo koncertowej atmosfery. Pewnie też zespół będzie je grał bardziej ostro, toteż wróżę mu dość długą karierę na scenie. Chyba… że panowie nagrali Kings Of Speed jako zapchajdziurę. Ale… nie podejrzewam ich o taki cynizm. W podsumowaniu: zero ze wskazaniem na mały plus.
Whore. Słyszałem peany na temat tego nagrania. Maria Q śpiewająca z pogłosem, zniekształcającym jej wokal w sposób akceptowalny. A sam utwór jako całość? Gdzieś tam mu blisko do nagrań z Take My Head. Mimo, że Maria Q nie śpiewała na drugim albumie Archive, to utwór brzmi jakoś tak nawiązuje do tamtego stylu. W finale robi się nawet ciekawie. Patetycznie, ale ciekawie. Całość jednak kończy się, zanim tak naprawdę się zaczęło, więc trudno powiedzieć coś więcej poza tym, że Whore jest za krótkie. Na szczęście finał tego utworu to piękne wprowadzenie do Chaos. Pięciominutowe arcydzieło, za sprawą delikatnej gry zespołu i nieziemskiej partii wokalnej Pollarda Berriera zapada w pamięć już od pierwszego słuchania. Piękny, rozwijający się jak kwiat utwór, z całą gamą dźwiękowych i wokalnych smaczków. Duuuuuży plus.
I… na dobrą sprawę mógłbym w tym miejscu skończyć tę recenzję. Funeral, zamykający album, to nie jest utwór zapadający w pamięć. Ot, taki tam sobie finał. Trudno doszukać się w nim słabych elementów, ale by wymienić te „pozytywne” – też trzeba się nieźle natrudzić. Takie równe „zero”. I to wszystko, bo na wspomniany wyżej już Razed To The Ground szkoda czasu i klawiatury.
Wiem, drogi czytelniku. Trochę mnie poniosło. Niby miało być „niewiele do powiedzenia”, a tu tyle tekstu. Jednak Archive ma w naszym kraju spory kredyt zaufania, stąd odniesienie do wszystkich nagrań. A skoro „wszystkich”, to nie można nie wspomnieć o bonusie. Album sprzedawany jest bowiem w dwóch wersjach (no właściwie to w trzech, ale tę ostatnią można nabyć – mimo przereklamowanej „swobody przepływu kapitałów i towarów” – jedynie we Francji!). Wersja rozszerzona, dostępna w naszym kraju, zawiera 4 nagrania dodatkowe. Baaaaaaaaaaaaaardzo piękne. Zdecydowanie warte polecenia.
Cóż… co tu więcej klawiaturzyć - muzyka z najnowszego albumu Archive nie wzrusza. Trochę w niej plusów dodatnich, trochę ujemnych. Najgorsze, że Controlling Crowds nie wywołuje specjalnych emocji. Jest taka… zwyczajna. Ani zła, ani dobra, po prostu jest. I to największa wada tego wydawnictwa. Stąd taka ocena.