Czasami jest po prostu tak, że płyta nie będąca owocem artystycznego geniuszu, zwykła, nie uderzająca swoją oryginalnością, jawi się nam jako mały skarb, do którego najwyraźniej tylko my potrafimy dotrzeć. Chwila, moment, szczególne okoliczności i… już jesteśmy przez nią owładnięci. Tak jest z najnowszym krążkiem włoskiej grupy Moongarden „Songs From The Lighthouse”, którego od dłuższego czasu słucham z niekłamaną przyjemnością. Dlaczego tak jest? O tym za chwilę. Na początek parę zdań o bohaterze tekstu.
Zespół uważnym słuchaczom wszystkiego co progresywne nie powinien być obcy. Recenzowany album to już piąte wydawnictwo w ich karierze, choć tak naprawdę spore uznanie przyniosła im dopiero rzecz z 2004 roku zatytułowana „Round Midnight”. Trudno w ich wypadku mówić o stałości składu. Z muzyków nagrywających wspomniany, ostatni krążek pozostało tylko dwóch. Do nich dokooptowały bowiem trzy nowe twarze (to też, tak na marginesie, niezbyt precyzyjne określenie, gdyż nowy wokalista Simone Baldini Tosi śpiewał już na debiucie grupy zatytułowanym „Moonsadness”). Ojcem wszystkiego jest jednak od początku Cristiano Roversi, którego miałem okazję spotkać parę miesięcy temu w… Jastrzębiu Zdroju. Ten, przypominający nieco Mike’a Portnoya muzyk, przybył do Polski z formacją The Watch, gdzie na co dzień czaruje swoją grą na chapman sticku.
Zanim odpalimy krążek, pierwszym co zauważamy, to intrygująca okładka. Jeżeli macie czasami ochotę kupić płytę tylko dla niej… album Moongarden nadaje się do tego idealnie. Wieloznaczna, symboliczna, tajemnicza, ze świetną kolorystyką, łącząca w sobie ducha Beksińskiego, Siudmaka czy ostatnio modnego Ternalda. Odpowiedzialny za nią jest dobrze znany w progresywnych kręgach Ed Unitsky, wszak to jego prace zdobiły już płyty The Flower Kings czy The Tangent. Nie można zapomnieć o widniejącym na okładce logo kapeli, projektowanym przez samego Marka Wilkinsona.
Muzyczna zawartość krążka jest równie mocna. To w zasadzie klasyczny rock progresywny z całym, charakterystycznym dla niego „inwentarzem”. Porównując go do grania zespołu, którego nazwa już tu padła czyli The Watch, jest to muzyka bardziej wielowymiarowa. Słyszymy w niej mnóstwo zapożyczeń, lecz nie jest to tylko Genesis (jak w wypadku The Watch) ale i Pendragon, Camel, Marillion, Pink Floyd i wiele, wiele innych inspiracji, które razem tworzą niezwykle ujmującą całość. Najjaśniejszym blaskiem lśnią dwie najdłuższe kompozycje na albumie: „Solaris” - zainspirowany w warstwie lirycznej filmem Andrieja Tarkowskiego i „Dreamlord”. Pierwszy, trzynastominutowy, zachwyca głównie pomieszczoną w drugiej części rozmarzoną, gitarową solówką. Drugi, tym razem niespełna dwunastominutowy, urzeka ciepłym klawiszowym motywem. W „It’s You” mamy z kolei podniosłą, zagęszczoną gitarą i klawiszami, końcówkę w formie jaką lubią posługiwać się dziś… post-rockowcy. Zgiełkliwe „wiosło” i przetworzony wokal dostajemy przez chwilę w refrenie „Emotionaut”, którego rytmiczna zwrotka podkreśla jednak piosenkowy charakter całości. Jak ogromne znaczenie w identyfikowaniu stylu grupy ma rozpoznawalny głos wokalisty najlepiej pokazuje piękna kompozycja „That Child”, w której zaśpiewał Andy Tillison i tchnął w muzykę Moongarden tyle „tangentowatości”, że palce lizać. Świetna rzecz, po której pozwala nam ochłonąć niespełna trzyminutowa miniaturka „Flesh” zagrana na pianino i wiolonczelę. W przedostatnim „Sonya In Serach Of The Moon (Part 5)” obok rozpoczynającego syntetycznego rytmu, królują rozimprowizowane instrumenty klawiszowe, ujarzmione jednak na sam koniec przez patetyczną gitarę solową. Podobnie cudne solo mamy także w zamykającym ten siedemdziesięciominutowy album utworze „The Lighthouse Song”.
Bardzo ładna to płyta. Ze ślicznymi, smutnymi melodiami prawie w każdym utworze. Ten szczególny smutek i nastrój podkreśla dodatkowo wokal Simone Baldiniego, lekko zachrypnięty, jakby „obolały”. Odwracam pudełko i widzę z tyłu piękną fotografię. Niezwykłej urody kobieta z długimi, smaganymi przez wiatr włosami, w skromnej białej sukience siedzi na szczycie morskiej latarni. Pod nią tylko niespokojne, w wielu odcieniach niebieskości morze. Siedzi smutna, zamyślona, być może zasłuchana w dźwięki kreowane przez Moongarden. Bo to w istocie pieśni z morskiej latarni.
Jedno już wiem na pewno. Gdy jeszcze kiedyś wejdę na wierzchołek takowej latarni, będę miał ze sobą muzykę z tego albumu. Może okaże się jeszcze piękniejsza?