Troszeczkę spóźniona recenzja płytki, która pojawiła się już ponad dwa miesiące temu. A warto o niej napisać, bo to solidny debiut, który komuś może się przydać w corocznych muzycznych podsumowaniach.
Traffic Junky to istniejący od trzech lat olsztyński skład mający na swoim koncie dwie EP-ki (Traffic Junky i Hercules’ First Stand), sporo koncertów oraz trochę sukcesów na muzycznych przeglądach. Desert Carivale jest zatem ich debiutem, którego zewnętrzności (psychodeliczna czcionka, którą na okładce zapisano tytuł oraz front książeczki spakowanej do digipacka w stylu… szwedzkiej Katatonii) mogłyby sugerować zupełnie inne granie.
Tymczasem mamy tu do czynienia z ewidentnym sięgnięciem do klimatów stoner i hard rockowych doprawionych grunge’owym brudem. To oczywiście nic oryginalnego, wszak i w Polsce pojawia się coraz więcej formacji tak grających. Zabieg ten jednak w ich wykonaniu jest całkiem świadomy – w promocyjnym materiale możemy przeczytać, że zespół ma jeden cel: przywrócić świetność klasycznej rockowej muzyce. Wpisując się zatem w pewną retro-modę czynią to. I wygląda to naprawdę dobrze.
Bo choć materiał jest zdecydowanie przydługi zaciekawia już fajnym brzmieniem. Rzecz nagrana ponoć na setkę jest soczysta, głęboka i przestrzenna. Mimo, że sporo w niej pustynnego pyłu, grounge’owego brudu oraz surowości, słychać XXI wiek. Gitary w istocie są masywne i ciężkie a głęboki wokal Dariusza Krasowskiego, przywołujący nieco amerykańskie Południe (choć zdarza mu się i… Hetfieldować) dobrze z nimi koresponduje. Grupa potrafi zagrać hipnotycznie, transowo i motorycznie (Desert Carnivale), mrocznie i smoliście w Sabbathowym stylu (Life After Life), czy blues rockowo (udana ballada In The City Of Lost Souls). Zdarza się też muzykom zacytować melodyczną formę (fragmenty Hercules brzmią jak nieco przyspieszone As I Am Dream Theater), czynią to jednak stylowo. W większości kompozycji znajdziemy kilka wątków, w tym zgrabne solowe popisy Pawła Rychty.
Zaciekawionym polecam na początek odpalenie otwierającej całość kompozycji Man Behind The Sun, najdłuższej i kto wie czy nie jednej z najlepszych w zestawie. Z nośną melodią i koncertowym potencjałem. Jak się spodoba, można „brąć” dalej…