1. Dissonance Fading [3:21] 2. Message [3:26] 3. If Nothing Comes Of You [3:31] 4. Untitled 5:06] 5. Coma [2:53] 6. Blood Runs Thick [2:56] 7. Your Cloud [3:50] 8. The Absolute [4:54] 9. Whenever You Say You Love Me [2:42] 10. Simply Lethal [6:43]
Całkowity czas: 39:33
skład:
Janne Pajari - vocals, guitars / Matti Lötjönen - guitars / Olli Sopanen – guitars / Kimmo Kärkkäinen – bass / Luca Di Giovanni – drums
Tym razem będzie bez wylewności – krótko i zwięźle. Bo to krótka i treściwa płyta. Z charakterystycznym „winylowym” czasem – poniżej trzech kwadransów. Rozwiązanie niby czerpiące ze starych rockowych dziejów, ale muzyka na wskroś nowoczesna.
Bardziej niż sam zespół zaintrygowała mnie wytwórnia, która ową płytkę w ubiegłym roku wypuściła. Dockyard 1 zwróciła ostatnio moją uwagę absolutnym strzałem w dziesiątkę w postaci radosnego, progmetalowego, australijskiego Voyagera. Nie mogłem sobie odmówić sprawdzenia innej jej propozycji…
Day Eleven to piątka młodych muzyków z fińskiego Tampere. Na scenie są już od kilu lat, w 2005 roku wydali nawet debiutancki album zatytułowany „Almost Over Everything”, wydaje się jednak, że dopiero ta płyta może okazać się dla nich przepustką do wypłynięcia na szersze wody rockowej karuzeli.
Zwolennicy długasów i progresywnej pompatyczności nie znajdą tu wiele dla siebie. Królują bowiem na tej blaszce bezkompromisowość i dobre pomysły muzyczne bez większego kombinowania. Finowie grają metal zwany zazwyczaj alternatywnym, możemy dorzucić także trochę grunge’u i… punku! Tak, tak… Tylko spokojnie. Punkowy tak naprawdę jest pierwszy „Dissonance Fading” (i to nie w całości). Przesterowane gitary, pędzący rytm i melodyjny wokal w tej kompozycji mogą doprowadzić przeciwników takiego grania do szybkiego sięgnięcia po pilota i natychmiastowej rezygnacji z dalszego słuchania. Nie warto jednak tego robić, zwłaszcza, że kawałek jest niczego sobie, a zaraz po nim Day Eleven zapuszcza się w bardziej wyrafinowane muzyczne rejony. Następny „Message” zaczyna się ponownie „zgiełkliwie”, ale już dalej mamy i zmianę rytmiki, i chwilowe odejście od gitarowego brudu na rzecz bardziej stonowanych brzmień. Zresztą z każdym utworem kwintet gra bardziej klimatycznie. Ściany mocno zagęszczających wioseł sąsiadują z melodyjnymi rozprężeniami. Jednym słowem kontrast rządzi, choćby w trzecim „If Nothing Comes Of You”. Słuchając kolejnego „Untitled”, momentami klasycznie rockowego, zapominamy, że mamy do czynienia z zespołem z chłodnej Finlandii i staramy się go lokować gdzieś w dalekiej Ameryce. „Coma” jest po prostu ładna, może nawet przebojowa? Tym bardziej, że trwa niecałe 3 minuty. „Blood Runs Thick” to kolejny nośny refren, jednak już „Your Cloud” wprowadza do albumu nieco mroczności i tajemniczości w toolowym stylu. Mocno pachnie latami siedemdziesiątymi. W takiej nastrojowości utrzymuje nas „The Absolute”, rezygnujący – w dużej mierze - z dominujących nad wszystkimi instrumentami gitar, oparty na charakterystycznym rytmie perkusji i nisko strojonym basie oraz onirycznym, harmonicznym refrenie. Zwraca też w nim uwagę ciekawe, choć niewielkie gitarowe solo. Krótki „Whenever You Say You Love Me” zdaje się być odprężeniem przed prawie siedmiominutowym, najdłuższym kawałkiem tego albumu - „Simply Lethal”. Najdłuższym i chyba najlepszym. Jest w nim coś z atmosfery nagrań Katatonii i Anathemy. Piękna rzecz na koniec. Choćby dla niej warto przekopać się przez ten album.
Nie jest to muzyka odkrywcza. Uważny czytelnik z pewnością zauważył sporą ilość porównań i odniesień do tego, co już gdzieś słyszeliśmy. Nie zmienia to istoty rzeczy, że album zagrany jest profesjonalnie, nie epatuje przerostem formy nad treścią, nie nuży i skłania do… sięgnięcia po niego raz jeszcze.