Zapytał Wojtek Kapała w niedawno opublikowanej recenzji najnowszego krążka Museo Rosenbach: czy to nie dziwne, że w portalu o takiej, dużo sugerującej nazwie tylko około ¼ recenzowanych płyt, to pozycje prog-rockowe? I zauważył, że tak naprawdę to tu jeszcze tylko dwie osoby o owym progrocku piszą. No… nie da się ukryć, że jedną z nich jestem ja, nieco żartobliwie nazwany przez Piotrka Strzyżowskiego kilka dni temu - przy okazji składania urodzinowych życzeń – "obrońcą wiary". Cóż, prawie wszystko się zgadza. Problem polega jednak na tym, że coraz trudniej przychodzi mi pisać o kolejnych nowościach z tej szuflady. A ściślej mówiąc - nie tyle pisać, bo z tym jeszcze jakoś sobie człowiek radzi…. Sztuką staje się powoli umiejętność… niepowtarzania się.
Wstęp oczywiście przypadkowy nie jest, bo oto zmobilizowałem się i dotarłem do kolejnej, chciałoby się powiedzieć, klasycznie neoprogresywnej płyty. Uaktywniłem się w tym względzie również nie bez kozery, bowiem w kręgach miłośników takiego grania kapela zbiera ostatnimi czasy mnóstwo ciepłych słów.
No i jak jest? Arcyklasycznie, nieźle ale i… bez szału i fajerwerków. Ot, pięćdziesiąt parę minut muzyki podzielonej ledwie na pięć kawałków, co dziwić naturalnie nie może. Instrumentarium też dla stylu zaskakujące nie jest. W założeniach, być może, tym co miałoby wyróżniać The Windmill jest szerokie wykorzystanie fletu. Hmm..., trochę kapel zdobiących wyraziście swą muzykę partiami fletu już było i nie widzę, żeby panowie w tym względzie jakoś nowatorsko podchodzili do sprawy. No to co zostaje poza tym? Trzy długie i dwie krótsze formy muzyczne zaaranżowane na zgrabnie niekiedy grające gitary solowe i akustyczne oraz instrumenty klawiszowe silnie osadzone w latach siedemdziesiątych. Melodie w istocie wchodzą do głowy przy kolejnych przesłuchaniach, ale żeby jakoś wyjątkowo zwalały z nóg i wzruszały…
Ma ten album też kilka momentów kontrowersyjnych. Najbardziej transparentnym z nich jest czwarty w zestawie Giant Prize, zagrany przez kapelę w stylu reggae i kompletnie niepasujący do całości. Do tego, dwuminutowa wstawka z elementami jazzu i rhythm’n’bluesa, w skądinąd udanym i wielowątkowym The Gamer, sprawia wrażenie doklejonej na siłę. W nim też wokalista, „jadąc lekko Wettonem”, tak około 13 minuty, wyraźnie się męczy. A skoro przy wokalu jesteśmy. W tej norweskiej formacji, aż trzech panów udziela się wokalnie (Jean Robert Viita, Erik Borgen i Morten Clason). Dzięki temu w epickim i majestatycznym Not Alone mamy delikatnie soulowy wokal będący wypadkową głosów… Rolanda Gifta z Fine Young Cannibals i Stuarta Ashtona Staplesa z Tindersticks. Nie muszę dodawać, że osobiście średnio mi w takiej konfiguracji podchodzi. No ale to akurat kwestia gustu. Podobnie rzecz się ma z całą płytą. Oddani fani neoprogresywnego rocka spokojnie mogą po The Continuation sięgać. Znajdą tu to, co lubią i… to, co już dobrze znają.