Cree nagrało mocną płytę! Bez jakiegokolwiek mydlenia oczu. Poważnie. Te euforyczne konstatacje, wrzucone na sam początek, mogą troszkę zaskakiwać w kontekście tego co napiszę za chwilę. Otóż, mówiąc zupełnie otwarcie i, co tu dużo gadać, lekko wstydząc się dziś tego, dotychczas na słowo Cree reagowałem zawsze mniej więcej tak: ...aaaa, ta kapela z Riedlem juniorem, w „dżemowych” klimatach. Jednym słowem – traktowałem ten tyski band jako grupę „podpiętą” pod zjawisko otoczone w Polsce niemalże kultem. Tymczasem zespół powstał w 1993 roku i zapisał swoją już 15 – letnią historię pięcioma krążkami (wliczając także ten, o którym poniżej), dorabiając się całkiem licznej rzeszy oddanych fanów. Wiem, wiem, wiem…, niniejszym dołączyłem do niemałego grona recenzentów, którzy pisząc o zespole Cree i jego liderze Sebastianie Riedlu, nie odmówili sobie napisania o zespole Dżem i nieodżałowanym Ryszardzie Riedlu. No cóż, chciałem inaczej, a wyszło tradycyjnie. Zresztą nie wiem, czy aby powyższy wątek wyjątkowo nie jest na miejscu. Zasłuchując się w teksty pomieszczone na płycie możemy wszak zobaczyć, że przeszłość i rola najbliższych odgrywała i odgrywa w życiu Sebastiana Riedla niebagatelną rolę. Ale o tekstach jeszcze będzie. Nieco później.
Czystość, szczerość, prawda, prostota. Te cztery słowa najlepiej chyba scharakteryzują zamieszczoną tu muzykę i intencje. Nikt nie sili się tutaj na tanie lanserstwo i chęć podbijania świata swoją muzą. Czuje się, że panowie grają to co im w duszy dźwięczy. Dominująca biel, ładnie wydanej w grubym, tekturowym pudełeczku płytki, może symbolizować ową czystość i szczerość. A prostota? To oczywiste. Cree gra blues-rocka. A blues proszę państwa to muzyka prosta i rytmiczna. No i płynie… prosto z serca. Ot, cały komentarz. Napiszmy jednak słów kilka (aby nikt nie zarzucił, że frazesami się „wypchałem”), gdyż parę dźwięków wymaga tu szerszego wspomnienia.
Inaugurująca całość „Ballada dla miłości” pokazuje jak bardzo muzyka Cree pachnie amerykańskim południem. Gdyby ktoś chciał spełnić swoje marzenie i przejechać wielką ciężarówką amerykańskie bezdroża wzdłuż i wszerz, ten kawałek mógłby grać w kabinie na okrągło. Dorzucić to tej samochodowej poetyki możemy jeszcze „To co chciałeś”, z tym, że w tym kawałku obowiązkowo paluchy na kierownicy muszą wystukiwać rytm. Na „Tacy sami” królują jednak głównie dźwięki spokojniejsze, balladowe, z łagodną gitarką akustyczną i wszędobylskimi, znakomitymi partiami organów hammonda, wychodzącymi spod palców Adama Lomanii. Oj, przenoszą nas one w piękne (według niektórych najpiękniejsze dla muzyki) lata siedemdziesiąte. „Swe drugie ja” zwraca uwagę przede wszystkim delikatnymi partiami saksofonu autorstwa gościnnie tu występującego Dariusza Rybki. Pozostaje niestety żałować, że instrument ten słyszymy tylko w tym jedynym utworze. Tym bardziej, że uroczo owemu saksofonowi towarzyszy gitara innego gościa (i to nie byle jakiego) - Jerzego Styczyńskiego. Duet Rybka – Styczyński gra tak śliczniutkie, choć krótkie unisono, że wspomnienie biegnie natychmiast do klasyków z Wishbone Ash. Z tą naturalnie różnicą, że tam grały dwie gitary. We „Wszystko co mam… dla ciebie” odnajdziemy ciężki, powolny, knajpiany, czy jak kto woli poranno-weselny rytm i autentycznie bardzo dobre gitarowe solo. Zresztą fajne solówki to także siła tego krążka. Natkniemy się na nie jeszcze choćby w „To co chciałaś”, „Przywiązaniu” czy „Tacy sami, tacy mali” Z kolei szóste „Przywiązanie”, a właściwie jego początek z akustykiem i odgłosami szczekających psów, przywołuje jak dla mnie album „Animals” Pink Floyd. Są wreszcie na płycie przejmujące, smutne melodie. Jestem przekonany, iż „Tacy sami, tacy mali” oraz „Nagle ktoś” wzruszą nie tylko mnie. Ostatni na dysku „Chciałem tak i mam” będzie na pewno rewelacyjnym materiałem do improwizowania podczas koncertów i okazją do zaprezentowania niemałych technicznych umiejętności artystów.
I jeszcze zdań parę o tekstach, bo bez nich ten krążek nie miałby mocy, którą posiada. Ich autorstwem podzielili się niemalże po równo Sebastian Riedel i Kazimierz Galaś. Nieprzypadkowo są zatem niekiedy „dżemowe”, wszak Kazimierz Galaś jest autorem słów wielu hitów wspomnianej kapeli. Sporo w nich o uczuciach, szczególnie o najpiękniejszym z nich – miłości („Ballada dla miłości”). Mamy też coś o naszym drugim obliczu, z ciekawą konstatacją: „każdemu z nas wydaje się, że żyje w sobie sam” („Swe drugie ja”). Riedel rozlicza się także ze swoją przeszłością i zderza ją ze współczesnością: „Zawsze chciałem tak, zostać jednym z nich, piękny ogród mieć, wszystko to co ty (…) Teraz minął czas, więcej w końcu wiem, mogę robić to co chcę, nikt nie śmieje się („To co chciałeś”). Jest wreszcie kompletnie otwarte i szczere wyznanie do matki: „Jak każda matka chroniłaś nas przed światem, który niesie tyle zła… Co mogę tylko, tobie bym dał…” („Wszystko co mam… dla ciebie”). Nie mogło zabraknąć bolesnego wspomnienia ojca: „Tata wychodzi, zamyka drzwi i jeszcze większe łzy, mówił, że wróci za dzień lub dwa, że mamtwardzielem być”< („Sam, sam, sam”) oraz trudnych słów o tych najgorszych momentach w życiu: „Nagle ktoś, kogo kochasz, ktoś najdroższy na świecie, odchodzi gdzieś, gdzieś daleko, nie wiesz dlaczego, nie wiesz dokąd” („Nagle ktoś”). Nie sposób choć na chwilę przy nich się nie zatrzymać i… zadumać.
W zasadzie to tyle. Warto jeszcze wspomnieć o intrygującej okładce z dominującym rysunkiem „indianera” opracowanym przez Jarosława Kusiaka i Gerarda Urbana, a zainspirowanym twórczością Stanisława Szukalskiego. Okładka nieprzypadkowa, wszak Cree to plemię Indian z Kanady.
Mądra to płyta. Prosta, ale dojrzała. Poszukajcie na półkach tego… indianera.