The Roundhause Tapes... Digipack w kolorze gorzkiej czekolady i różnych odcieni złota. Pięknie i z dużym smakiem wydany album koncertowy. Prawdziwa ozdoba płytowej kolekcji. Po zapoznaniu się z zawartością tego wydawnictwa rodzi się jednak pytanie: na co komu do cholery ta płyta?! Skąd nagle, po tylu latach grania, pomysł na album koncertowy? Przecież Akerfeldt i spółka nie muszą niczego udowadniać. A to, że potrafią grać na żywo udowodnili chociażby na wydawnictwie DVD Lamentations. Jeśli nie daj Boże jest to początek jakiejś serii albumów koncertowych, które będą pokazywać się na rynku po każdej płycie studyjnej, to w moim przekonaniu The Roundhause Tapes nie będzie niczym innym, jak tylko grzechem ciężkim w twórczości pana Akerfeldta. Jeżeli jednak jest to wydawnictwo jednorazowe to album ten zasługuje na miano prawdziwej perły.
Za tą drugą opcją najmocniej przemawia już sam dobór utworów. Ktoś, kto oczekuje materiału opartego przede wszystkim na ostatnim albumie Ghost Reveries, srodze się zawiedzie. The Roundhause Tapes to swoistego rodzaju resume twórczości szwedzkiej grupy (naprawdę nie na miejscu byłoby tu użycie określania „the best of”). Oprócz albumu Deliverance wszystkie inne mają tu bowiem swoich „przedstawicieli”. Właśnie ten przekrój, to spojrzenie wstecz, jawi się jako największy atut albumu. Mamy tu wszystko co najlepsze z Opeth w pigułce. Dlatego też nie ma większego sensu omawianie poszczególnych utworów, tym bardziej, że ich wykonanie nie różni się specjalnie od wersji studyjnych. Moim zdaniem najlepiej wypadają jednak Blackwater Park, Demon of the Fall oraz The Night And The Silent Water. Warto jeszcze zwrócić uwagę na kilka spraw.
Po pierwsze wokal Akerfeldta. Nie wiem jak ten człowiek to robi, ale z każdą płytą jest lepiej. Słychać to nawet na albumie live. Growl jest jeszcze głębszy, czyste partie zaśpiewane z ogromną lekkością, bez jakichkolwiek załamań – po prostu genialnie!!! Po drugie nowy perkusista Martin Axenrot. Miałem obawy o wypełnienie luki po Lopezie. Jak się okazało bezpodstawne. Axenrot bębni rewelacyjnie!! Śmiem nawet przypuszczać, że technicznie jest lepszy od swego poprzednika. Teraz z drżącym sercem czekam tylko na następcę Lindgrena. Po trzecie Per Wiberg. Ten album to koronny dowód na to, że przyjęcie go do zespołu było strzałem w dziesiątkę. I po czwarte publiczność. Gdy śpiewa wspólnie z Akerfeldtem mam gęsią skórkę. :)
Jedyny minus to dźwięk. Odnoszę wrażenie, że wszystko jest jakieś przytłumione, mało selektywne. Nie ma rzecz jasna mowy o zlewaniu się dźwięków ze sobą, ale mimo wszystko trochę mnie to drażni. Z drugiej jednak strony co to za sztuka zagrać koncert, a potem go obrobić w studio. Szczerze polecam!