Historia tego niezwykłego zespołu, który wielu zalicza do prekursorów czy też klasyków tzw. progresywnego (death) metalu kończy się, na chwilę obecną, albumem z 2011 r. pod tytułem Heritage. A jak się zaczęło? Od roku 1990 do 1993 dochodziło do mnóstwa zawirowań w składzie. Rok później rozpoczęły się prace nad płytą i wreszcie w 1995 r. powstał debiutancki album Orchid. W tym czasie chyba nikt nie miał wątpliwości co do określenia twórczości Opeth jako metal a nawet death metal…*
Płyta rozpoczyna się chyba w najlepszy, możliwy sposób – utworem „In Mist She Was Standing”. Serwowane przez zespół mocne metalowe fragmenty raczą niezliczoną ilością riffów dwóch gitar. Poszczególne tematy przeplatają się ze sobą lub dopełniają, tworząc swego rodzaju „falę dźwięków”. Od czasu do czasu zespół uderza zapadającymi w pamięć, klasycznie-metalowo brzmiącymi solówkami. Oprócz gitar na pierwszy plan jest też wysunięty wokal Mikaela Åkerfeldta, kojarzący się z death metalem, jednak z pewnymi naleciałościami blackmetalowymi. Gitara basowa mimo wszystko też ma swoje momenty… Gdy nastrój poszczególnych utworów zmienia się na liryczny i spokojny, pojawia się gitara akustyczna, czysty wokal, a także TE charakterystyczne dla tego albumu partie basu (groove). Sprawiają one wrażenie, że całość oprócz wyraźnie kontrastujących ze sobą fragmentów (ostro-delikatnie) posiada jakby jeszcze jeden wymiar. Tak właśnie jest w „In Mist She Was Standing” i „The Twilight is My Robe”.
W “Under the Weeping Moon” mamy akustyczny, nerwowy początek, właściwe dla albumu Orchid przeplatanie fragmentów ciężkich i delikatnych, ale też (pod koniec utworu) fragment psychodeliczno-progresywny. „Forest of October” za sprawą wolniejszych i cięższych riffów posiada z początku nieco pierwiastka doommetalowego. Potem jednak powracają galopujące riffy i solówki. „The Twilight is My Robe”, oprócz wspomnianego wcześniej charakterystycznego basu, wyróżnia się bardzo ciekawym motywem gitarowym (około 5 min. i 30 s.), który autorowi tekstu wrył się w pamięć na długie miesiące. W ostatnim utworze, „The Apostle in Triumph”, czeka na słuchacza dziwny, może nieco mylący wstęp, po którym następuje wyciszenie, a zaraz potem wszystko rozkręca się ponownie. Ta kompozycja jest też przykładem, że „Benighted” ze Still Life nie jest jedynym „camelowym” momentem w dorobku grupy. ;)
Na Orchid znajdują się jeszcze dwa utwory „miniaturki”. Różnica między nimi jest jednak zasadnicza: „Silhouette” jako fortepianowy, solowy popis Andresa Nordina może intrygować swoim dramatyzmem, ekspresją. Nadaje płycie pewnej szlachetności. „Requiem” to trwające nieco ponad minutę wprowadzenie do ostatniej kompozycji, które samo w sobie nie jest na tyle wyraziste, jak np. pełniące podobną rolę „Embryo” z Master of Reality Black Sabbath.
* Na zakończenie chciałem dodać, że wzmianki o Heritage nie mają za zadanie wyrazić mojego ubolewania z powodu tak wyraźnej zmiany stylu zespołu w porównaniu do początków działalności. Czas pokaże, czy tęsknota za czasami, gdy w ekipie Mikaela Åkerfeldta królował ciężar i growling, będzie jedynym, co nam pozostanie, jeżeli chodzi o przyszłość Opeth. Jestem jednak pełen przekonania, że „Dziedzictwo” znajdzie swojego godnego i niepowtarzalnego następcę. Bez względu na to, jaki to będzie styl. Oby już wkrótce!