Ohydna, kiczowata okładka. Perkusista znany głównie z Rhapsody. Narracje, dowodzący całością klawiszowiec i czternastoosobowy chór. Słowem, wszystko zapowiadało katastrofę. Nie mówiąc już o logo, tytułach oraz dołączonej do promocyjnego egzemplarza Ocean Dynamics ulotce, dumnie noszącej wielki napis „An Aquatic Space Opera”. Tamże nieco o zespole i wcześniejszych poczynaniach – otóż jest to płyta druga, a okładki debiutu i dema wyglądały jeszcze gorzej.
I co to znaczy electronica art metal?
Przyznam, że owa szufladka zaintrygowała. Określali się już niektórzy hollywood metalem, western metalem, metalem góralskim, morskim, klezmerskim, miejskim... niech będzie i taki. Lecz, o dziwo, myśl, że Dol Ammad wcale takie złe być nie musi przybyła i odejść nie chciała.
Tak oto zredukowały się niechęć z zainteresowaniem i, nieskażony subiektywnym nastawieniem, mogłem z czystym sumieniem poddać album surowemu osądowi.
WERDYKT:
Zaskoczenie. Naprawdę dobra płyta. Siódemka, bardzo mocna.
UZASADNIENIE (czyli recenzja właściwa):
Rhapsody można lubić lub nie. Rhapsody płyty ostatnie wołają o pomstę do nieba. Rhapsody ma jednak wyśmienitego bębniarza. Zresztą w Sieges Even też Holzwarth co nieco zdziałał, a to już chyba żaden obciach, mam rację? Pewnie, że mam. W Dol Ammad jest perkusja szalenie ważna, znacznie ważniejsza niż gitara czy bas. Trzy podstawowe czynniki budujące brzmienie zespołu to syntezatory lidera – Thanasisa Lightbridge'a – chór i bębny właśnie. Mocno połamane, zazwyczaj pędzące, ale i spokojne czasem.
Chór swoją funkcję spełnia doskonale - ani na jedno kopyto, ani odwracając uwagę od reszty. I pasuje do muzyki. Takoż obawy z nim związane mogły pójść w niepamięć. A obawy były. W końcu coraz więcej twórców okołometalowych sięga po ów środek i – powiedzmy sobie szczerze – niewielu wychodzi coś sensownego, czy oryginalnego. Szkoda, bo wykonawcy typu Therion, czy właśnie Dol Ammad pokazują, że jednak można. A i dla typowego rockowego krzykacza miejsce się znalazło. Pan DC Cooper, Amerykanin, znany z Silent Force, Royal Hunt i Genius, wystąpił był w jednym utworze na Ocean Dynamics. Ładnie zaśpiewał. Ale jakby nie zaśpiewał, tragedia by się nie stała.
Podstawą i czynnikiem, który w połączeniu z wyżej wymienionymi składnikami tworzy mieszankę niesztampową, jest kolega klawiszowiec, kompozytor całego materiału. Grek, zapatrzony patriotycznie w jednego ze swoich najpopularniejszych (głównie za sprawą Hollywoodu) rodaków, połączył kilka muzycznych światów niezmiernie zgrabnie, tak by, miast nie pasować, uzupełniały się. Elektronika, zgodnie zresztą z zapowiedziami lidera, mocno Vangelisowa, czerpiąca również sporo od J. M. Jarre'a. Bywa, że odgrywa rolę absolutnie główną, bywa że pole do popisu pozostawia metalowemu instrumentarium i wokalistom, samemu tworząc namiastkę orkiestracji. Therion gra space rocka.
Gdyby się zastanowić, nie ma przeszkód na drodze do komercyjnego sukcesu. Rzecz oczywista, nie na poziomie swoich elektronicznych idoli, czy gwiazd pokroju Red Hot Chili Peppers (nawiązując do niedawnego koncertu), U2 albo nawet Iron Maiden, ale przy odpowiednim marketingu średniej wielkości kluby zapełniać mogliby spokojnie. Może nie teraz, lecz za parę równie dobrych płyt. Bo ani to za ciężkie, ani za intelektualne, ani za smętne... A charakterystyczne.
Panie Lightbrigde, zmień pan jeszcze logo, zmień pan image, zmień pan grafika - będą z pana ludzie.