Nie znoszę recenzować rzeczy tego typu. Nawet jeśli da się słuchać – a w tym wypadku jest to jak najbardziej wykonalne – to napisać coś ciekawego trudno i bezcelowo; logicznym rozwiązaniem jest typowy opis typowego dzieła. Cóż bowiem można skrobnąć o nowej płycie Axxis? Dokładnie to samo, co o każdej poprzedniej. Że Niemcy, że tzw. power metal z nutką hard rocka, że melodyjnie, szybko i do przodu. I że są refreny, a ktoś, kto lubi tego typu granie, powinien bawić się świetnie.
I tyle.
Po prawdzie, faktycznie najchętniej w tym miejscu postawiłbym ostatnią kropkę, wykrzyknik, znak zapytania (mała wyliczanka ewentualnych zakończeń i już recenzja dłuższa), ale góra raczej nie byłaby zadowolona z takiego obrotu sprawy. Toteż wybaczcie Państwo: ja będę teraz lał wodę, żeby podlizać się Naczelnemu, a Państwo sami zdecydują, czy to czytać, czy nie.
A więc: Axxis powstało pod koniec lat osiemdziesiątych za Odrą i jest zespołem płodnym. Raz na jakieś półtora roku rodzi się nowy album; pierwszy, Kingdom Of The Night z 1989, był nawet ponoć najlepiej sprzedającym się hardrockowym debiutem w historii niemieckiej fonografii. Takoż Axxis to nie ułomki, Axxis w niektórych kręgach to klasyka.
Zawartość Doom Of Destiny praktycznie streściłem w pierwszym akapicie. Klimatyczne intro jakoby wzięte od Carla Orffa, potem już typowe dla gatunku patataj, wesołe refreny niczym u starszego Helloween, Gamma Ray, ewentualnie Edguy, czasem nieco Blindguardianowej nuty. Perkusja pędzi, klawisze wspomagają gitarowe wyścigi. Słowem: wszystko po staremu. Co Axxis wyróżnia, to całkiem ciekawy głos wokalisty, Bernharda Weißa. Czasem pomaga mu pani kryjąca się pod imieniem Lakonia. Podarowali nam też jedną balladę (być musi; jakżeby złamać schemat?), grają słodziutko, ładniutko, ale – przyznać trzeba – energetycznie. Tak, to jest spora zaleta najnowszej propozycji Niemców: energia. Czuć na każdym kroku, że ów germański kwintet to starzy wyjadacze, którzy wiedzą jak się parać swoim rzemiosłem. Kompozycje potrafią zaciekawić (chyba że kogoś nudzi tego typu muzyka w ogóle, wtedy krążek opisywany – jako jej esencja – nudzić winien w szczególności), nie jest to wprawdzie Czomolungma finezji ani wielowątkowości, ale zwykle tego typu płyty działają bardziej nasennie. Na jedno kopyto, ale zgrabnie. W gruncie rzeczy nie widzę powodu, dla którego ktoś, kto koniecznie chciałby poznać Axxis, nie miałby chwycić akurat za tę pozycję - wcale nie dużo gorsza od dawniejszych, tyle że jeszcze bardziej odgrzana. Jeśli macie Państwo zapotrzebowanie na metalowe pitu-pitu, to czemu nie?
Dobra, koniec, Kapała pisze czasem krótsze teksty i nikt sie nie czepia.