Zamiast charakterystycznego brzmienia – wtórny hard rock. Zamiast saksofonu – gitarzysta, który wmówił sobie, że nazywa się Zakk Wilde. A Maciej Januszko - czasem lepiej, czasem gorzej - udaje Ozzy'ego.
Kolejna reaktywacja po latach. Z jednym członkiem dawnego składu (początkowo dwoma, ale Łakomiec szybko zrezygnował). Musiał być pan wokalista w naprawdę kiepskiej sytuacji, bo zbyt dużo na takiej muzyce nie zarobi. A może zatęsknił do pełnych koncertowych hal? Do tysięcy apetycznych grouppies gotowych zrzucić... Tfu, to nie ten zespół. Zresztą powody nieważne – ponoć do powrotu skutecznie namawiał Owsiak i tego się trzymajmy.
Inwencji brakowało – dwie trzecie płyty to nowe wersje starych kompozycji, nagrana wcześniej muzyka do gry komputerowej Painkiller i kończący całość niskich lotów dźwiękowy dowcip. Kilku facetów pijackim głosem wychwala bycie na rauszu – spadłem z fotela i zwijam się ze śmiechu.
Bruderszaft pije się raz. Choćby z samym diabłem, za drugim razem smakuje inaczej. Znacznie gorzej. Ot hardrockowy utwór jakich setki na świecie, a i na Mech parę. Znacznie cięższe brzmienie, pozostawiony tylko jeden z kilku motywów, a saksofonu ani widu, ani słychu. Na podobną modłę przerobione zostały pozostałe starocie . To już nie lepiej zagrać mocniej, ale bez większych ingerencji? Nie życzę Robertowi Milewskiemu, aby usłyszał co zrobiono z jego dziełem. Zawału chłop dostanie.
Ścieżka dźwiękowa powinna pozostać w grze, na płytę się nie nadaje. „Tytułowy” Painkiller to sztampa, z okropnym akcentem w dodatku (bo po angielsku), a instrumentalne Pain i Fear 2004 zwykłe wypełniacze składające się z monotonnej gitarowej młócki i elektronicznych wstawek. Nie, dziękuję.
Ale uwaga – coś mi się podoba! Nie padam na kolana, nie twierdzę, że to sztuka wyższa, ani że oryginalna, acz nie przeszkadza a fragmentami dostarcza nieco niewymagającej rozrywki. Pierwsze coś nosi tytuł All A Bad Dream i wyróżnia się tym, że rolę wokalisty przejmuje Chancewicz. Wychodzi mu znacznie lepiej niż Januszce. Poza tym Daleka Droga, która przypomina... stary Mech! I jest niezła! Ballada. Druga - Nie Widzieć Nic - także przyzwoita.
Tylko że, patrząc na poziom utworów pozostałych, starych i nowych, to nie wystarczy, żeby pochwalić. Ba, nie wystarczy żeby nie skarcić. Mech to najzwyczajniej w świecie kiepska płyta, niezależnie od tego czy jest albumem Mechu, Ich Troje, czy Black Label Society. Technicznie przeciętność, kompozycyjnie wtórność i sztampa, wokalnie słabowicie. Pewien pięćdziesięciolatek postanowił zbudować od nowa zespół sprzed lat i zacząć tworzyć ciężkiego rocka. Wyszła średnio strawna kopia solowego Osbourne'a i Black Sabbath z okresu ze wspomnianym za mikrofonem. Szkoda – można było oczekiwać czegoś ciekawego.