Po okładce nie spodziewałbym się melodyjnych progmetalowych przytupów. Biała, prosta, tylko krwawa plama, logo grupy i tytuł. Prędzej jakiejś symfo-blackowej awangardy. Skojarzyła się także nie wiedzieć czemu (wiedzieć czemu: z racji czerwonego kleksa i metalicznie połyskującego napisu Mehida) z Head Control System – niby pudełka niepodobne, ale podobne wywołują wrażenie. Taka mnie nawiedziła refleksja, ale zawartość muzyczna szybko ją zweryfikowała, wystarczyło zresztą popatrzeć na nazwiska. Symfo to one może bywają, ale raczej nie black (poza Stefanovicem, który tworzył i cięższe rzeczy), a tym bardziej awangardowe.
Jakie by nie bywały, nieco płyt już z ich udziałem powstało – Mikko Harkin pogrywał w Sonata Arctica, u Kotipelto, w Essence Of Sorrow razem z Janim S., wraz z Raitio i Niemispelto w Wingdom. Niewiele zresztą brakowało, by Blood & Water zostało drugim krążkiem tego ostatniego – nastąpił jednak rozłam i światło dzienne ujrzała Mehida.
Nie oni wszakże sprawili, że zająłem się tym albumem - „progresywnych”, fińskich patatajek nasłuchałem się w życiu aż za dużo. A mimo że Wingdomowskie Reality zyskało moją sympatię, na pewno nie ruszyło na tyle, by brać się za, choć wydanego pod innym szyldem i w troszkę innym składzie, faktycznego następcę.
Z cierpliwie czekającego na zainteresowanie stosu potencjalnie mniej lub bardziej (nie)udanych wydawnictw, Mehidę wydobyłem jako jedną z pierwszych ze względu na Thomasa Vikströma. Jak niektórzy wiedzą, Therion jest mi bardzo bliski, a ten pan został nowym koncertowym wokalistą tegoż. Chcąc więc wiedzieć czego się spodziewać za kilka miesięcy w Krakowie, sięgnąłem po projekt w którym Vikström (znany m.in. z Candlemassowego Chapter VI) uczestniczy.
Wracać do Mehidy zapewne nie będę, ale fanom tej szufladki winno się spodobać. Początkowo kompletnie mi nie weszła, acz po kilku przesłuchaniach wszystko było na swoim miejscu. Wszystko, czyli to, co zwykle: Queensryche, Dream Theater (czemu przy tego typu dziełach trzeba się ciągle powoływać na tę dwójkę?) i oczywiście ta bardziej rozbudowana Sonata Arctica. Burning Earth zalatuje w niektórych częściach wyraźnie Conception, ku pozytywnemu zaskoczeniu niżej podpisanego.
Krew i Woda wydają się nieco bardziej połamane niż debiut Wingdom, lecz bez żadnej ekstremy. Klimat ten sam, utrzymane w podobnym stylu melodyjki, refreny, solówki, klawiszowe tła. Tym razem bez dwunastominutowej epickiej kompozycji. Vikström spisuje się bardzo dobrze, trzymając się zazwyczaj typowej dla gatunku konwencji wysokiego „piania”, ale i rycząc nowocześnie na początku ciężkiego Multitude. Ciężkiego jak na coś określonego jako progressive melodic metal, ma się rozumieć.
Niewiele więcej można napisać, to bardzo zwykła, typowa dla swego poletka, muzyka. W swoim rodzaju prawdziwie przyzwoita rzecz - jeśli komuś potrzeba kolejnej takiej płyty, niechaj chwyta za Mehidę. Jeśli nie potrzeba, nie radzę, chociaż krzywdy zrobić nie powinna.