Co nam oferuje kanadyjski Antiquus? Metal nam oferuje. Epicki. Z progresywnym zacięciem. Rzecz dla fanów Manilla Road i zwolenników takiegoż zacięcia, przynajmniej zdaniem notki na stronie wytwórni. Zgadza się w gruncie rzeczy – jest epicko, progresywnie także, wedle niektórych definicji progresywności. Takoż wprawdzie Ameryki (ani nawet wyspy Wolin) Antiquus nie odkrywa, ale rozbudowane utwory są, zmiany tempa są, czasem nawet panowie bez prądu grają – przyjmijmy więc, że można wrzucić Eleutherię gdzieś w okolice artrockowego bagienka. Tylko klawiszy brakuje, ale cóż zrobić, jakoś przeżyjemy. Album to drugi, powstałej rok wcześniej płyty Ramayana w rękach nie miałem. Tyle słowem wstępu.
Niespełna godzina zawartej na krążku muzyki jest w porządku. To chyba najlepsze określenie. Nie mamy w żadnym wypadku do czynienia z materiałem rewelacyjnym czy rewolucyjnym, ale jeżeli ktoś lubi ogólnie pojęty heavy, power albo prog metal, to Eleutheria powinna dostarczyć mu pięćdziesiąt pięć minut godziwej rozrywki. Zasadniczo jest to kawał dobrej gitarowej roboty, solówki typowe, ale niezłe, sekcja też zasuwa jak trzeba, a kastrat za mikrofonem kiedy powinien pokazuje, że jednak kastratem nie jest. Płuca ma spore, z górkami nie przesadza jakoś bardzo. Zazwyczaj. Riffy mocne, niekiedy wręcz thrashowe. Zgrabne zmiany tempa, galopady, gdzieniegdzie fajny orientalizm. Czasem – jak pewnie nakazuje niepisany kodeks epickich metalowców – natchnione melorecytacje przeplatające się z lirycznymi akustycznymi przerywnikami. Brzmienie klarowne, mocne, takie jak trzeba w takim graniu. I oczywiście melodie, bo bez dobrych melodii muzyka na tym poletku – a w zasadzie na 99% poletek, ale tutaj tym bardziej – obejść się nie może. Dwa rozbudowane utwory w okolicach dziesięciu minut, jeden trochę ponad, drugi trochę poniżej. Ten pierwszy, zatytułowany I Am Alive, to płyta w pigułce – mocny kop w tyłek, pełne emocji zawodzenie w rytm melancholijnego plumkania, solówki, jakże epicki śpiew White'a oraz wypowiadane z namaszczeniem i poczuciem misji słowa. Drugi – Leaves of Grass – w zasadzie także, choć z pewnymi brakami. Mocniejszy, thrashujący, z przytłaczającą – relatywnie – pracą bębnów i, w pewnym momencie, lekko Savatage'ową gitarą. Pierwsze sześć kompozycji stanowi pewną koncepcyjną, morską tematycznie, całość i zostało, najprawdopodobniej właśnie z tego powodu (domyślny jestem, nieprawdaż) obdarzone rzymską numeracją przed tytułem właściwym. Coś jeszcze? Dziwnym byłoby, gdyby na dziełku tego rodzaju nie znalazła się balladka. Znalazła się. Nazywa się nietypowo – KT Event – i jest ładna. Po prostu ładna i przyjemna, jak cała Eleutheria.
Drugi album Kanadyjczyków póki co obija się w muzycznym światku raczej bez przesadnego echa i nic nie wskazuje na to, aby ten stan rzeczy miał się kiedykolwiek zmienić. Bo ani to oryginalne, ani przesadnie przebojowe. Z tym, że to po prostu jest dobra płyta, świetna choćby na wieczór po ciężkim dniu, kiedy człowiek chce się nieco odstresować przy jakiejś radosnej patatajce. Bardzo prawdopodobne, że zaraz po postawieniu ostatniej w tej recenzji kropki zostanie wrzucona na swoje miejsce na półce i przez najbliższe lata będzie się na tej półce niemiłosiernie kurzyć. Może się jednak także zdarzyć, że wśród wszelakich niewymagających stresowstrzymywaczy zajmie honorowe miejsce i raz na te kilka miesięcy trafi z powrotem na ruszt. I życzę jej tego z całego serca, zasłużyła sobie.