Najnowszą płytę, a właściwie epkę Piano Magic jak zwykle zawdzięczam bratu. W tym względzie działa on lepiej niż jakikolwiek organiser, bo nie dość, że pilnuje terminów, to jeszcze jest na tyle uprzejmy, że wrednemu bratu podrzuci to i owo. Nie, żebym sam się nie interesował, ale w zalewie nowości, informacji, tych milionów strzępów wiadomości, które człowiek musi przeanalizować, zawsze może nam umknąć to co istotne. Niezmiernie zatem ucieszyłem się, gdy dostałem do przesłuchania najnowszą płytę Magików.
Rzut oka na skład muzyków – rewolucji nie będzie – pomyślałem, ciesząc się, że nikt mi nie próbuje sprzedać chałtury okraszonej pięknymi, acz pustymi słowami o tzw. „poszukiwaniu”. Ot, po prostu normalna, smutna i piękna płyta Piano Magic. Bez klownów, kelnerów, kangurów i Bóg jeden wie czego jeszcze, próbujących „tworzyć” nowe brzmienie lub „wytyczać’ nowe kierunki. A zatem, jak jest, zapytacie. Aaach, jest pięknie.
Incurable brzmi jak dla mnie jak sentymentalny powrót do przeszłości. Zaczyna się bowiem niczym nagrania (Sister Of Mercy / New Order / Joy Division *) sprzed lat. Początek to głównie pochód gitary basowej z towarzyszeniem instrumentów perkusyjnych. Oczywiście jest różnica – śpiew to nie posępny tembr głosu Eldritcha, tylko zwiewny, łagodzący duszę głos Angele David-Guillou. Dziwne to zestawienie – jej ciepły i przyjemny głos wkomponował się w chłodne, prawie nowofalowe dźwięki utworu, który dopiero w połowie obnaża swoją drugą duszę – za sprawą jękliwej gitary, szamoczącej się między miedzy nutami.
A to nie wszystko. Pamiętacie nastrój, jaki wywoływał u nas widok świateł samochodu na pustej drodze w lesie? Albo mgła przebijająca się przez sosnowe gałęzie? Ten tajemniczy głos, nagrywający swoje spostrzeżenia na dyktafon? Jeśli chcecie sobie przypomnieć mrożący skórę na karku tajemniczy i groźny wieczór w Twin Peaks, posłuchajcie I Have Moved Into The Shadow. Polecam.
Ten pomruk niepewności nie zanika również w trzecim nagraniu. Giant Mirror To Light Up Village to szum wiatru i swego rodzaju sakralne brzmienie wydobywające się gdzieś z otchłani. Instrumenty klawiszowe natrętnie otaczają nas dźwiękami przepływającej wody, która jak czas przelewa nam się przez palce, obmywa stopy i ucieka w dal. Chwile, które były teraźniejszością, odchodzą w przeszłość tak błyskawicznie, że musimy zmuszać swoją pamięć do wspomnień. Znakomite nagranie, mające w sobie coś z ducha Dead Can Dance, emanujące swobodą przestrzeni, jak u Klausa Schulze. Oczywiście, to nie jedyne porównania. Równie dobrze można by stwierdzić, że to jedna z cegiełek muzycznych, wyjęta z płyt This Mortal Coil lub His Name Is Alive. Zatem jak dla mnie – rewelacja. Można zapętlić to nagranie i zastygnąć w wieczornym blasku świecy, bez kontaktu z rzeczywistością.
Lights Come On At 3 to już klasyka sama w sobie. Lekko otępiająca melodia, grana przez klawisze w taki sposób, jakby muzykę podawała niewidzialna ręka kataryniarza i ten spokojny, od niechcenia śpiew Glena Johnsona. Śpiew, albo nawet momentami melorecytacja. Mogę takich nagrań słuchać w nieskończoność.
Jest grudzień 2006 roku. Dziesięć stopni za oknem, wiatr targa gałęziami drzew, próbując zerwać z nich ostatnie liście. Deszcz wali w szybę, a ty siedzisz przy biurku, podparty ręką popijasz kawę i czekasz na … no właśnie, na co? Na sen, który nie nadchodzi? Na spokój duszy? Na dźwięk odebranego emaila? Sam nie wiesz. Próbujesz czytać książkę, którą zachwalają wszystkie gazety, ale raczej kartkujesz te elementarne cząstki, niż zagłębiasz się w treść. Trywialność bohaterów mierzi, serce domaga się świeżego powietrza, więc ostatecznie odkładasz ją półkę, wzruszasz ramionami, wstajesz i wychodzisz z pokoju, gasząc światło…