Po zwątpieniach i mroku przedświtu
Pieśnią i nagim mieczem powitałem słońce
Walczyłem do kresu nadziei.
Noc zajdzie w krwawej łunie nad ostatnią klęską…
Nie mogłem sobie odmówić przyjemności zacytowania słynnej pieśni Eomera, wyśpiewanej przez niego w przełomowym momencie bitwy na polach Pelennoru. Zbliżają się wybory, jedni będą ich dokonywać w lokalach wyborczych, drudzy dokonają ich nie ruszając się z domu. Znowu ktoś szepnie wieczorem kilka słów naznaczonych rozpaczą, ktoś inny wyskoczy w górę i zaśmieje się złowieszczo swoim antenatom.
Nuży mnie melodia powielana w ostatnich dniach przez wszystkie media. Może to wynik zupełnego oczyszczenia umysłu, tak dokładnie zrealizowanego w czasie wreszcie zasłużonych wakacji? Wyjechać i nie myśleć – o tym marzyłem jeszcze kilkanaście dni temu i wszystkie te oczekiwania się spełniły. Po prostu podróż w nieznane, dobra książka, aparat fotograficzny w plecaku i muzyka, która pozwoli znaleźć inspirację, wypoczynek i nadzieję.
Taka właśnie muzyka. Nie, nie, absolutnie nie nowa. Gość, o dziwnie dla Polaka brzmiącym imieniu Bo i nazwisku Hansson nagrał tę płytę … zimą 1969 roku. Daaaaaaaaawno, prawda? A ja wyszperałem ją ostatnio gdzieś w jakimś dużym sklepie i nabyłem, za pieniądze tak śmieszne, że aż wstyd się przyznać. Oczywiście – zawrotne poprzednie ceny tkwiły nadal na opakowaniu płyty, ale kto by tam zwracał uwagę na takie szczegóły. I dziś siedzę sobie, słuchawki na uszach i słucham namiętnych dźwięków generowanych przez Hanssona / Carlssona / Bergstena i Bergmana. Te utwory to właściwie takie nic. Ot, brzmienie elektrycznych organów, wzbogacone jakimś tam pluskaniem na gitarze, tudzież innej perkusji. Motywy albo leniwie ciągnącej się drogi, której szlak zawija się gdzieś za widnokręgiem, albo szybkiego, pachnącego celtyckim dworzyszczem zagubionym gdzieś wśród lasów. Ciężkie do opisania, porównawczo wypadające blisko takiego Caravan / Pink Floyd / Soft Machine / wczesnego Deep Purple / a nawet, jakby się uprzeć to King Crimson. Instrumentalne miniatury, zbudowane w dość jednorodny sposób (te wszechobecne moog’owskie pasaże), zazwyczaj utrzymane w wolnym, spokojnym tempie. Żadnych szaleństw. Muzyka na wieczór. A nawet na noc…
Bo Hansson. Człowiek orkiestra. Płyta Music Inspired By The Lord Of The Rings wydana ponownie w 2002 roku przez wytwórnię Virgin jest idealnym przykładem próby zbicia kapitału na tzw. eventcie. Peter Jackson i jego filmowa adaptacja wielkiego dzieła J.R.R Tolkiena nie mogła przejść niezauważona na rynku muzycznym. Stąd w okresie pojawiania się premier kolejnych części filmowej opowieści o Niziołku Frodo, Pierścieniu Władzy i wszystkim tym, co wydarzyło się im po drodze, różne – mniejsze czy większe – wytwórnie płytowe przeglądały swoje archiwa w poszukiwaniu czegoś, co dałoby się połączyć w jakiś sposób z filmem, o którym wszyscy mówią. I pewnie spece od marketingu doszli do wniosku, że ludzie i tak, bezkształtną masą będąc kupią cokolwiek, co będzie miało na okładce tytuł „Lord Of The Ring”.
Nie inaczej było z wznowieniem płyty Bo Hanssona. Koniunktura wywołana filmem Jacksona spowodowała ponowne wydane zapomnianego albumu na cd … i stąd ta recenzja.
Płyta Music Inspired By Lord Of The Rings to dobry album. Słucha się tego przyjemnie, utwory zbudowane są w przemyślany sposób, niejako wynikając jeden z drugiego. Na ile ta inspiracja tolkienowskim dziełem opisuje wyprawę Drużyny Pierścienia – tego nie potrafię powiedzieć. Jednak, mimo zalewu podobnych płyt zachęcam do sięgnięcia po tę płytkę. Moim zdaniem warto posłuchać.