"Cóż, jeśli to możliwe, to pomożemy ci
Bo wyglądasz na zmęczonego i chorego
Zatem policzę od tyłu
A twoje powieki będą cięższe z każdą mijającą chwilą
Śpij, nie masz ochoty by odpłynąć?”
Mam, a jakże. Lato się już skończyło, jesień niby jeszcze trzyma chmury daleko od słońca, ale jakoś tak jej nie ufam. Zima czai się już za progiem i nawet różne telewizje, anonsujące ocieplenie na weekend nie zwiodą mnie niczym kolorowe reklamy z kreskówek Disneya. Bo rzeczywistość na pewno tylko czeka na chwilę słabości, by zasunąć nam mglistym i wietrznym porankiem, deszczowym południem, popołudniową ulewą i wieczorną śnieżycą. Przed telewizorem nie da się wysiedzieć. Więc – zamiast liczyć od tyłu – lepiej wrzucić płytę do odtwarzacza i odpłynąć…
Genesis. A Trick Of A Tail.
Wieki już minęły, odkąd ta płyta jest ze mną. Pominę tu zamierzchłe czasy systemu powszechnego szczęścia, w których po raz pierwszy usłyszałem te nagrania. Jeszcze z czarnego, czarującego swoim klimatem krążka. Trzeszczącego niemiłosiernie na drugim i czwartym utworze z pierwszej strony.
W sumie można powiedzieć, że należysz do wymierającej rasy
Zbyt ufasz ludziom w tym okrutnym świecie
Nigdy nie miałeś rzeczy, które powinieneś mieć
I wiesz co, nie dostaniesz ich i teraz
W 1991 roku poznałem ją na nowo. Czy to możliwe? A jakże. Po kilku latach zapomnienia posłuchałem i nagle okazało się, że to TEN SAM Genesis. Jeszcze większa magia. Ale… od początku. Najpierw fakty. Po nagraniu „The Lamb Lies Down On Broadway” i długiej, wyczerpującej trasie koncertowej z zespołu odszedł Peter Gabriel. Dla zespołów rockowych odejście wokalisty to zawsze jest trzęsienie ziemi. A co dopiero dla Genesis. W opinii fanów, krytyków i dziennikarzy Gabriel = Genesis. Teatralne kreacje, historyjki opowiadane jako zapowiedzi do utworów. To wszystko powodowało, że mało kto potrafił wyobrazić sobie istnienie Genesis bez tego wokalisty. Cóż, mieli się przecież nazywać Anioły Gabriela onegdaj…
Muzycy.
Po odejściu Petera poszukiwali wokalisty. Uparcie przesłuchując różnych kandydatów (i cierpliwie znosząc ich wyskoki – vide gość, co przylazł na przesłuchanie z kopiami wszystkich masek Gabriela) próbowali dopasować do zespołu osobę, która zaśpiewa tak, jak na próbie tłumaczył to i prezentował Collins. Właśnie Collins!! Do cholery, ależ to musiało być intelektualne wyzwanie, by zdecydować, że to Phil będzie śpiewał. A przecież robił to już wcześniej. I z niezłym skutkiem. Jak choćby More Fool Me (na Selling England…) albo For Absent Friends (na Nursery Cryme). Może obawiali się, że osobowość Phila będzie zbyt płaska na koncertach, że nie poradzi on sobie z oczekiwaniami dotyczącymi show, wywindowanymi przez Gabriela na poziomy niedostępne zwykłym ludziom?
Niepotrzebnie. Na szczęście nikt z kandydatów się nie nadał, zapadła odważna decyzja i powstał A Trick Of A Tail w wersji, jaką znamy. Chyba nie tylko przeze mnie uznawany za najpiękniejszą płytę Genesis.
Nawet anioły nie wiedzą, że to już czas
By zamknąć książkę i z wdziękiem się wycofać
A pieśń snuje swoją opowieść
O tym, jaka zazdrosna z niej kałuża.
Twarz w wodzie spogląda do góry,
Potrząsa głową jakby mówiła,
Że wszystkie smutne dziewczęta już odeszły.
Odpłyń daleko, daleko, bo fale nigdy nie wracają…
To doskonała płyta. Począwszy od pierwszego utworu dzieje się tu tyle, że za pierwszym słuchaniem aż trudno rozkoszować się wszystkimi nutami. Dance On Volcano, ze swoimi zmiany tempa, połamanym rytmem i tekstem nawiązującym do Wielkiego Kryzysu to początek płyty wstrząsający słuchaczem. Entangled mimo swojego melodyjnego spokoju dotyka naszego ciała strugą dreszczy, potęgowanych wspaniałym tekstem autorstwa Steve Hacketta.
Jeśli ta pustynia jest wszystkim co pozostanie po nas
To powiedz mi czym ja się stanę.
Czy może będę padającym deszczem?
To jednak musiał być kolejny z twoich snów,
Tak, ten Sen o księżycu szaleńca.
Mad Mad Moon zaczyna się przepięknie. Od partii fortepianu, którą wprowadza słuchacza w takie senne rozmarzenie. A później jest i symfoniczny rozmach, jest liryka w takiej okazałości, jak chyba nigdy wcześniej (no, może we fragmentach Supper’s Ready). Jest i zmiana tempa (w końcu to klasyka progresji), jest partia instrumentalna będąca niesamowitym popisem Banksa. Jest wreszcie finał, epicki, chwytający za serce swoim dopracowaniem.
Ta płyta to marzenie o idealnym dziele. Każda nuta Ripples jest zwieńczeniem poszukiwań Sztuki.
Aż przychodzi koniec. A z nim wielki finał. Los Endos, którego każda sekunda niesie ze sobą światło czasów, które miały przeminąć bezpowrotnie. A energia, zawarta w tym nagraniu, ten niewiarygodnie emocjonalny przekaz każe słuchaczowi natychmiast nastawić płytę ponownie.
"Cóż, jeśli możemy, pomożemy
Dopóki jesteś zmęczony i chory
Za twoją zgodą
Możemy kontynuować nasze eksperymenty…”
Boże, wiedziałem, że to mi się nie śni…
To kolejna płyta, bez której nie świat muzyki XX wieku byłby uboższy. Bez której pewnie nie byłoby i tego serwisu. Bez której nie istniałyby zespoły, które dziś z taką radością dla nas grają. A my? Bylibyśmy innymi ludźmi.
Stoi anioł w słońcu
Stoi anioł w słońcu
Wolny, by wrócić do domu