Rzucam słowa na wiatr.
Wszystkie znikają, ulatują daleko.
Próba opisu tej płyty to samobójstwo. Znikąd pomocy, a cel wyznaczony jest tak odległy, jak najbliższy układ słoneczny.
Rzucam słowa na wiatr.
Wiatr ich nie słyszy, nie potrafi słuchać…
Tak wiele zdań napisano już o tej muzyce, że nic nie jest pewne. Co można napisać o tej płycie? Może to, że z perspektywy lat siedemdziesiątych (bo, zauważcie, wydano ją w 1969 roku) otwierający płytę 21st Century Schizoid Man – ów słynnych schizofrenik – kładzie fundamenty pod rzężące gitary Black Sabbath. Słuchając riffów Iommiego czuje się obecność Roberta Frippa. Ale – parafrazując znaną reklamę - przecież to wszystko nie jest ważne.
Rzucam słowa na wiatr.
Wszystkie znikają, ulatują daleko.
Może też ważne jest to – nie zmieniając na razie nagrania – że Schizofrenik zapowiada te wszystko kosmiczne dźwięki, którymi ostatnio przesiąkł świat naszej muzyki. Mógł być pierwowzorem dla elektronicznych fascynacji wielu wykonawców. Tak wielu, że wymienianie ich w tym miejscu skończyłoby się powstaniem listy bez końca.
Nikt mnie już nie zaskoczy,
Ani nie zrobi na mnie wrażenia.
Cokolwiek by nie napisać o tej płycie, to słowa na wiatr. Wszystko zostało już przecież powiedziane i zapisane. Od 1969 roku pojawiło się tyle recenzji tej płyty, że aż strach usiąść do pisania. Wysłuchałem tej płyty w niedzielę i te słowa – słowa na wiatr – ranią niczym narzędzia, które niosą śmierć.
Mój umysł jest już zastygł.
Nie umiem uczyć się, nie słucham dobrych rad.
Mój czas właśnie przeminął.
Oto więc jestem. Księżycowe dziecko, słuchające kołysanki śpiewanej przez wiatr. Zaraz, przecież ten wiatr, hulający po zamku Karmazynowego Króla śpiewa kołysankę, która będzie moim epitafium. A może już jest. W końcu i tak, w tym schizofrenicznym 21 stuleciu widzę siebie w lustrze. Widzę marionetkę, tańczącą w rytm pitolenia bezwzględnego Demiurga.
Wołałem na nią, Księżycowa Dziecina,
tańcząca na płytkiej tafli wody...
Co jeszcze jest ważne? Może fakt, iż w tekstach zbudowano most. Most pomiędzy brzegiem porośniętym ideologią dzieci kwiatów, a brzegiem opływającym w mgły okrutnych arturiańskich legend, jakie przywoła wkrótce nadchodząca wielkimi klasyka progresywnego rocka.
Czarna Królowa nuci żałobną pieśń,
Pęknięty dzwon głuchym jękiem
Przywołuje wiedźmę ognia
Z powrotem na dwór karmazynowego króla
Gdyby ktoś doszukiwał się na tej płycie zawrotnych, melodyjnych gitarowych solówek, niech o nich zapomni. Melodie podaje tu aksamitny głos wokalisty. Śpiew Grega Lake’a to patos w najwyższej postaci. Patos, który wcale nie nuży, a po prostu wyznacza nowe horyzonty dla muzyki kolejnych dziesięcioleci. Bo na melodii zbudowano cały ten monumentalny gmach o nazwie King Crimson. W melodii zaczynają się improwizacje Frippa i McDonalda. A całości dopełniają cytowane przeze mnie teksty Petera Sinfielda.
Nie wyobrażam sobie muzyki art-rockowej bez tej płyty. I jak tu ocenić jej ponadczasowość.To klasyka. Wstyd nie znać, i tyle.
Żółty błazen przestał grać,
I tylko delikatnie trąca struny
Uśmiechając się, gdy marionetki tańczą
Na dworze Karmazynowego Króla
Nadal aktualne, prawda ?