Mick Karn, były basista grupy Japan (którą tworzyli Richard Barbieri, Rob Dean, Steve Jansen, David Sylvian i właśnie Mick Karn), wydał kilka interesujących płyt solowych, nie wspominając o nagraniach, w których wziął udział gościnnie. W 1996 roku nakładem wytwórni CMP RECORDS (którą to, jeśli nie znacie, gorąco polecam) ukazała się płyta The MICK KARN Collector’s Edition. Jest to specyficzna składanka najciekawszych utworów z jego solowych albumów. Czemu specyficzna? Dlatego, że zawiera materiał pochodzący z albumów: Bestial Cluster i The Tooth Mother (Mick Karn), Polytown (Torn/Karn/Bozzio), Jason’’s Chord (Andy Rinehart) i Lonely Universe (Michael White & Michael Lambert). Na dwóch ostatnich Mick był gościem. Co je wszystkie łączy? Poza muzyką - oczywiście wytwórnia CMP RECORDS.
Cóż więc dostajemy kupując tę płytę? Mamy możliwość spotkania osiemnastu (!) muzyków z przeróżnych gatunków muzycznych, ale cały czas obracających się w moich ulubionych klimatach, że wymienię tylko kilku: Karn, Jansen, Barbieri, Harrison, White, Bozzio związanych z rockiem alternatywnym czy psychodelicznym, a także: Jakszyk, Liebman, Torn, Kuhn, Quintus związanych z jazzem. Nagrania pochodzą z lat 1991-1995 i poza wersjami oryginalnymi nagrań mamy dwa utwory w wersjach alternatywnych i jeden niepublikowany. Przed nami godzina Muzyki.
Płytę rozpoczyna Little – Less Hope, w którym intro przekonuje nas, że nie ma nadziei. Straszny psychodeliczny początek od razu wkradający się w nasze jestestwo i dziwny, pokręcony bas nałożony na pozornie niedbałą perkusję, dziwną poszarpaną gitarę i mroczny głos (coś jak Tom Waits – choć w innym klimacie). Słychać tu dużo King Crimson, Nine Inch Nails, i Dark Ambient. Długi utwór i od początku ta płyta ma u mnie plus – utwór rozwija się, męczy słuchacza jak mantra, wchodzi na coraz wyższe rejestry i nagle się kończy. Kolejny to Bestial Cluster w wersji alternatywnej, lekko orientalnej na początku, a potem jakby trip-hopowej. Jest dziwny rytm i przesterowana gitara, a także piękne kosmicznie jazzowe wstawki na basie (coś jakby Cynic) i wesoły, z zupełnie innego świata, okrzyk. Utwór brzmi bardziej jazzowo niż w oryginale i naprawdę mi się podoba. Urywane dźwięki, nieprzewidywalna sekcja i Gershwinowski fortepian na końcu. Bandaged By Dreams to także jeden z moich faworytów. Ta linia basu jest oszałamiająca. Muzyczne pasaże wydobyte z pozostałych instrumentów nadają jej mocy. Wchodzi saksofon altowy, rytm się urywa, saksofon wymienił się z klarnetem basowym, po niedługim czasie słyszymy bodhran (dla mnie jeden z najpiękniejszych instrumentów na świecie). Gdzieś w wyższych rejestrach słyszę Bacha (i nie jest to fuga). Feta Funk to zagranie bardzo funkowe, choć spokojne, z mocnymi elementami indyjskich pieśni (żałobnych?) Pojawia nam się jeszcze jazzowa improwizacja, budowana na tym dziwnym rytmie i według mojego brata będąca „głębią chaosu”. Liver And Lungs to kolejny utwór w wersji alternatywnej. Rozpoczyna się samplowanym radiem gdzieś z małego amerykańskiego miasteczka (coś jak Graveyard Mountain Home – zespołu Chroma Key), ale po chwili pojawia się prześliczny, psychodeliczne chory saksofon, który przedstawia nam lekko żydowskie rytmy, a przy tym jest tak pięknie niepokojący (choć duch Milesa też chyba tędy przeleciał).
Saday, Maday i Corridor to utwory gdzie prym wiodą na równi Mick Karn i David Torn. Ten drugi to wybitnie utalentowany jazzman, który uwielbia grac utwory ostre jak brzytwa. Te dwa są niby łagodne, ale różnego rodzaju przeszkadzajki (mandolina, banjo, sitar) burzą na szczęście tę sielską aurę, zamieniając ją w piękne, ale niebezpieczne dźwięki. W tym pierwszym pojawia się pod koniec bardzo Wilsonowsko-Floydowska gitara. Drugi zaś jest pięknie jazzowy z trąbką Michaela White’a - naprawdę się nie spodziewałem. House Of Fame to trzeci utwór, gdzie słyszymy śpiew. Jest spokojny i mocno przypominający dokonania Petera Gabriela. Gavin Harisson, gdy nagrywał utwór Drawings We Have Lived (który jest właśnie tym niepublikowanym wcześniej) z pewnością nie myślał o tym, że to, co właśnie nagrał będzie tak podobne stylistycznie do Porcupine Tree. Co za życie. Red Sleep stąd już niedaleko do Red, a stamtąd do King Crimson. I tu właśnie przywiodła nas fenomenalna perkusja Terry’ego Bozzio. I są też piękne, spokojne organy Hammonda. Płytę kończy There Was Not Anything But Nothing, który jest ciekawym, łagodnym i psychodelicznym utworem, wyraźnie w klimatach Legendary Pink Dots, gdzie możemy posłuchać górującego basu i niesamowicie zbasowanego klarnetu basowego.
Podsumowując - rewelacyjna płyta. Ta godzina muzyki daje mi więcej niż kilkanaście innych płyt, jakie stoją na półce. Doskonale wyeksponowana linia basu – dzięki czemu wiemy, że to płyta basisty. Możecie odnieść wrażenie, że jest tu mnóstwo zespołów, którym Mick Karn podebrał muzykę – to nie tak. W wielu wypadkach to one czerpały od takich muzyków jak on. Natomiast duża liczba utworów, które gdzieś nam się kojarzą, to moim zdaniem olbrzymi plus tego wydawnictwa, pozwala nam bowiem zobaczyć jak wiele muzyki skupionej jest wokół jednego artysty. Całość pięknie wydana w digipacku, bez książeczki, ale ze wszystkimi niezbędnymi opisami.
Ocena: 8, choć tak naprawdę należy się 9 - lecz jest to składanka, nie zaś pełny album.