Szczerze mówiąc biorąc opisywaną tu płytę do recenzji nie za bardzo wiedziałem co to w ogóle jest za muzyka. Coś tam przeczytałem pobieżnie, żeby zaznajomić się z tematem, ale w sumie z tamtych opisów pamiętam tylko tyle, że skłoniły mnie one do zainteresowania się Gizmachi-m.
Ten amerykański band, składający się z pięciu wykręconych muzyków, na swojej debiutanckiej płycie 'The Imbuing' zapewnia słuchaczowi potężną dawkę ciężkiego brzmienia, które wymaga ruszenia mózgownicą w całkiem sporym zakresie. Nie ma co spodziewać się jednostajnego łojenia na jedną nutę. Na tej płycie znajdziemy konglomerat kilku gatunków ostrego grania, przyprawiony bardzo dużą dawką znakomitej melodii. Czego tu bowiem nie ma - od początku atakują rwane, potężnie brzmiące i nisko zestrojone gitary, przywodzące czasem na myśl odmianę awangardowego, matematycznego grania, wymyślonego onegdaj przez szwedzki Meshuggah. Tego Mesha jest tu całkiem sporo, ale bynajmniej nie jest to tępa zżynka. Przeciwnie - odkąd Szwedzi zaczęli nagrywać bardzo podobne, nie wnoszące zbyt wiele do ich stylu albumy, pojawiło się pole do popisu dla młodych kapel, wykorzystujących podobne patenty, ale w sposób świeży i odważny. Z pewnością Gizmachi jest właśnie jednym z takich zespołów. W tym przypadku wychodzi im to tylko na zdrowie.
Inna sprawa że nie samym Meshem Gizmachi stoi. Grupa czerpie też z innych gałęzi ostrego grania. Bardzo mocno zarysowana jest w tej muzyce stylistyka hardcore'a, czy też nowoczesnej i agresywniejszej jego odmiany zwanej metalcorem. Ja wiem że to taka moda się pojawiła i tak naprawdę ciężko już znaleźć coś naprawdę interesującego, ale uwierzcie mi słuchacze - Gizmachi to nie sztampowy klon, tylko rozwinięcie gatunku. Chłopaki idą w dobrą stronę, łącząc przysadziste fragmenty w średnich tempach z kilkoma efektywnymi blastami i rasowym darciem gardła w stylu np. Killswitch Engage. Jest tu trochę krzyku, trochę growlu i - co najbardziej ciekawe - bardzo dużo czystych wielogłosów, znakomicie, podkreślam to słowo, znakomicie uzupełniających całą ścieżkę wokalną albumu. Jestem pod wrażeniem, gdyż wypada to wyśmienicie. Warto też dodać, że właśnie dzięki tym śpiewnym chórkom, zwłaszcza pojawiającym się w refrenach, Gizmachi opiera się sztampie i wprowadza niezbędną i kontrastującą z pozostałym wyziewem obecnym na krążku, melodię. Czasem brzmi to wręcz fenomenalnie, polecam szczególnie utwór 'Burn', którego refren jest jak dla mnie najmocniejszą stroną płyty jeśli chodzi o wokale. Zresztą ten kawałek uważam za najlepszy na 'The Imbuing'.
Gizmachi w na swoim debiutanckim krążku pokazuje jak grać metalcore'a połączonego z matematycznym łojeniem a jednocześnie nie utonąć w zalewie podobnych, wyrastających jak grzyby po deszczu kapel. Taki stan rzeczy zespół zawdzięcza niebanalnemu podejściu do kompozycji, feelingu, wokali, wiele pomaga znakomita technika instrumentalistów (zwłaszcza proponuję zwrócić uwagę na pałkera, którego wszelkie przebitki werblowe i splashowe są tak doskonale słyszalne, że aż samemu by się chciało usiąść za bębnami). Zresztą realizacja jest wzorowa - wypośrodkowana tak, że muzyka nie traci nic z dynamiki a przy okazji nie trąci plastikiem.
Wiele do tego krążka nie można dodać - to muza przez duże M. Nie dziwi fakt zaangażowania grupy na Ozzfest 2005, chłopaki zasługuja na to. Może w końcu ludzie przestaną się bać muzyki trochę bardziej skomplikowanej, przy której trzeba trochę ruszyć łbem. Kiedyś musi przyjść na to czas.