Pamiętam, że jak pierwszy raz usłyszałem ten album, zadałem sobie dość konkretne pytanie: co to ma być za dziwoląg? Było to około roku 1991 czy 1992, kiedy to metalem rządził thrash a kapele deathowe dopiero pojawiały się na naszym rodzimym poletku, najczęściej jako "import" z USA. Już wtedy również , również amerykański Confessor był nie lada zjawiskiem. Pięciu gości nagrało krążek, inspirowany przede wszystkim muzyką Black Sabbath, przy czym riffy Confessora z wielkimi przodkami nie miały za wiele wspólnego, prócz ciężaru. Przy prostej do bólu muzyce Sabbathów pokręcone zagrywki amerykanów jawiły się jako nowa jakość w muzyce. Teraz nadeszła pora na przypomnienie, bądź też przedstawienie słuchaczom tego zespołu ponownie, z racji jego niedawnej reaktywacji (ale się zrymowało;).
Niedużo jest płyt, które po wielu, wielu latach są wciąż świeże i nowatorskie. "Condemned" bez wątpienia należy to tego wąskiego grona. Po 13 latach od wydania tego krążka, za każdym przesłuchaniem szczękę mam na podłodze. To naprawdę niesamowite wrażenie wiedzieć, że zawsze można na tej płycie znaleźć nową jakość, jakiś smaczek, jakąś niesłyszaną dotąd zagrywkę, która mimo upływu lat gdzieś tam się zawieruszyła w natłoku dźwięków. To przede wszystkim stanowi o sile tego albumu - ciągłe nowatorstwo i świeżość. Zmasowany atak potężnych, ciężkich gitar, doprawiony mruczącym w tle basem robi do dziś kolosalne wrażenie. I do tego perkusja - toż to absolutne mistrzostwo świata. Można powiedzieć, że "Condemned" to płyta perkusyjno-wokalna. Bo o ile wspomniana praca gitar świadczy w dużej mierze o jakości tego krążka, to bębny i wokal świadczą o jego oryginalności. Tak pokręcona praca perkusji nie zdarza się często. Stephen Shelton był i wciąż jest jednym z najlepszych pałkerów metalowych jakich słyszałem. Totalna arytmia i zakręt. Wydaje się, że ten materiał jest nie do zagrania - szczególnie początek genialnego wręcz numeru tytułowego. Niejeden zapewne połamał sobie na nim zęby.
Inna sprawa to wokalista. Wiele osób na samo słowo Confessor odwraca się z obrzydzeniem. Wynika to właśnie ze specyficznych linii wokalnych na tym albumie. Dla przeciętnego zjadacza chleba są one kompletnie niestrawne. Dlaczego? Ano dlatego iż Scott Jeffreys operuje bardzo wysoką tonacją. W zasadzie można by powiedzieć że on cały czas krzyczy na wysoką nutę. Ale jak bardzo pasuje to do tych ociężałych riffów, wiedzą tylko tacy zwolennicy grupy jak ja. Takie zestawienie mocnego, ale wysokotonowego wokalu z ultraciężkimi riffami wypada wyśmienicie, choć to się docenia zwykle po jakimś okresie, wraz z coraz lepszym poznaniem płyty.
Od strony czysto muzycznej "Condemned" jawi się jako płyta niesamowicie równa. Każdy kawałek posiada swą moc, przy czym docenia się to również po jakimś czasie. Na początku wydaje się że tak do szóstego numeru płyta ma niezwykle wysoki poziom, który później trochę spada. Nic bardziej błędnego - reszta numerów jest też bardzo silna, trzeba to tylko ogarnąć w pełni i zasmakować muzycznego kunsztu zespołu.
Na koniec warto wspomnieć, że żaden zespół nie podążył drogą Confessora. Po rozpadzie grupy część członków założyła Fly Machine, kontynuując po trosze styl swego wielkiego poprzednika, ale zainteresowanie było mizerne. Później był jeszcze Breadwinner, mały eksperyment, totalnie podziemny, a jeszcze później Loincloth - którego znakomite demo z 2003 roku niedawno recenzowałem. A teraz mamy powrót Confessora w prawie najsilniejszym składzie. Po czterech kawałkach zaprezentowanych już przez zespół w tym roku widać, że nowe wcielenie grupy jest na dotarciu. Ale dobrze im idzie, więc nie zapeszajmy. To kultowy zespół. Tak jak kultowy jest album "Condemned".