PJ Harvey to artystka, która chyba nie wymaga przedstawienia ani szczególnych rekomendacji. Podążając od 1992 roku swoją własną muzyczną ścieżką, uraczyła nas już sześcioma albumami studyjnymi, zawsze kierując się naczelną zasadą: aby nigdy nie nagrywać dwóch identycznych płyt. Tak jest też z jej najnowszym krążkiem – „Uh Huh Her” – który stanowi doskonałe podsumowanie dotychczasowej kariery Brytyjki. Oparty na bardzo prostych, hipnotycznie powtarzanych motywach, album z wdziękiem flirtuje z kolejnymi wcieleniami Polly Jean, w niezwykle ciekawy sposób mieszając gniew i agresję z kontemplacją i wyciszeniem. Surowość i bezpośredniość takich utworów, jak „Who the Fuck?” czy „The Letter”, przypominających nieco o wczesnym okresie twórczości artystki, równoważona jest bowiem utrzymanymi w estetyce lo-fi, mrocznymi balladami pokroju: „Pocket Knife” lub „The Darker Days of Me & Him”. Nad całością dominuje jednak dość posępna aura, podkreślona przez programowy minimalizm, nieco surowe brzmienie płyty i niepowtarzalne, „zawodzące” wokale Harvey.
Na „Uh Huh Her” PJ, grająca osobiście na niemal wszystkich instrumentach (poza perkusją), udowadnia, że jest obecnie dojrzałą i potrafiącą zręcznie manipulować nastrojami kompozytorką – poszczególne utwory, choć oparte na bardzo prostych pomysłach, odznaczają się swoistym magnetyzmem i głębią. Całość, podszyta neurotyczną ekspresją i tradycyjnie opatrzona wartymi uwagi tekstami, stanowi więc kolejną bardzo dobrą płytę w dorobku tej artystki. Nie jest to może album efektowny, ale wyrazisty, zawierający solidną porcję emocjonalnego grania. Szczerze polecam tym z Państwa, którzy potrafią docenić „siłę prostoty” i bardziej surowe podejście do dźwiękowej materii.