Indonezyjską grupę Discus miałem okazję poznać kilka lat temu, za sprawą ich debiutanckiego albumu “1st”, na którym zaprezentowali dość ciekawą mieszankę prog-fusion z elementami tradycyjnej muzyki gamelanowej. Płyta ta nie pozostawiła na mnie co prawda jakiegoś niezatartego wrażenia, jednakże z czystej ciekawości postanowiłem sięgnąć również po kolejne wydawnictwo formacji. Nosi ono niemiecki tytuł „… tot licht!” (martwe światło?), ukazało się w roku ubiegłym i… jest jeszcze dziwniejsze od swego poprzednika!
Generalnie zabieram się do pisania recenzji, nie bardzo wiedząc, co myśleć o tym albumie… Podstawą muzyki Discus niewątpliwie nadal jest fusion, czyli swoista mieszanina rocka i jazzu, ale muzycy inkorporują tyle rozmaitych wpływów, że może to przyprawiać o zawrót głowy. Mamy tu absurdalne poczucie humoru Franka Zappy, wirtuozerię Planet X, eksperymentalno-progresywny klimat sceny Canterbury i o wiele, wiele więcej. Dla przykładu: pierwszy na płycie utwór – „System Manipulation” – rozpoczyna się niczym nagranie ze “Starless & Bible Black” Crimsonów: ciężkie riffy, połamany rytm i przewijające się w tle dęciaki. Jednak po ok. dwóch minutach całość przechodzi w lekką, melodyjną partię z kobiecym wokalem, by za chwilę niespodziewanie zaatakować nasze uszy… heavy metalem. Dalej możemy jeszcze usłyszeć stylowe fusion oraz fragment tradycyjnej muzyki indonezyjskiej – a to dopiero pierwszy kawałek! Niesamowity eklektyzm i bogactwo dźwiękowe… zresztą wystarczy tylko zerknąć na instrumentarium wykorzystywane na tej płycie. Problem w tym, że starając się stylizować swoją muzykę na modłę zachodnią, Discus osiąga momentami równie groteskowe efekty, co filmy z Bollywood (i tyleż samo uroku, można by dodać). Słuchając faceta skandującego groźnym głosem: You better watch out 'cause I'm gonna kick your ass dude! („ System Manipulation”), lub growlującego: My house is pretty. My wife is pretty. My kids are pretty. All is pretty. („Breathe” ), nie wiem czy śmiać się, czy płakać… Zdecydowanie wokale i teksty stanowią najsłabsze ogniwa w twórczości Discus, choć muszę przyznać, że ich absurdalność i infantylność, w kontekście dość wymagającej i złożonej muzyki zespołu, posiada pewien schizoidalny wdzięk i swoistą siłę przyciągania.
Mimo to, lepiej jednak wypada druga połowa albumu, na której mamy dwie utrzymane w duchu Cuneiform suity i jeden utwór nawiązujący do rockowej kameralistyki w stylu Henry Cow czy Volapuk. Na szczęście głównie instrumentalne kawałki, ukazują Discus jako grupę utalentowanych i wszechstronnych muzyków, którzy ze spontaniczną lekkością potrafią połączyć ze sobą szaloną kreatywność i odhumanizowaną wirtuozerię w jedną, niepowtarzalną całość. Album ten to więc trochę taki nieoszlifowany diament: sporo tu momentów dosłownie zapierających dech w piersiach, czasem natomiast brzmi to jak parodia gatunków, do których Indonezyjczycy chcieli by nawiązywać. Przewaga plusów nad minusami jest jednak ewidentna i jestem pewien, że miłośnicy wymagającej muzyki spod znaku prog-fusion będą potrafili zachwycić się tym krążkiem (o czym świadczą chociażby niezwykle wysokie oceny, jakie zbiera on w anglojęzycznych serwisach). Niewątpliwie, mimo wszystkich swoich wad, jest to materiał dość ciekawy i połowicznie stanowi także udaną próbę wniesienia nieco świeżości do tego typu grania.