Długo przymierzałem się do napisania tej recenzji. Powstało już ich do tej pory bardzo wiele, a zdania o płycie były podzielone - przeważały jednak, szczególnie wśród starych fanów zespołu, te negatywne, choć muszę przyznać, że spotkałem się z opiniami, że to bezsprzecznie najlepszy krążek Amerykanów. Ja natomiast, z lekkim uśmieszkiem, nareszcie mogę ocenić "The Glorious Burden" z perspektywy czasu.
Jest to płyta niezwykła. Szkoda tylko, że nie chodzi tutaj właściwie o warstwę muzyczną, ale o okoliczności jej powstania. Jak wiemy, Jon Schaffer, niekwestionowany lider zespołu jest miłośnikiem historii. Ogólnie trzeba chyba zacząć od tego, że to właśnie Jon ma całkowity wpływ na kształt kolejnych wydawnictw Iced Earth. Dodajmy do tego, że ma on wiele pasji i zainteresowań, które chętnie wykorzystuje w zespole. Wspomnieć wystarczy "The Dark Saga" (seria komiksów Spawn), "Horror Show" (wszystkie straszydła w jednym kotle), czy właśnie omawiany "The Glorious Burden", który opowiada m.in. o wojnie secesyjnej, czy I wojnie światowej. Album ten jest po prostu spełnieniem marzeń (bądź kolejnego marzenia) Jona Schaffera. Zresztą wystarczy otworzyć książeczkę płyty, aby zobaczyć jak wspaniale i dokładnie została przygotowana.
Następca "The Horror Show" wzbudzał wiele kontrowersji właściwie tuż po odejściu M. Barlowa, poprzedniego wokalisty Iced Earth. Wokalisty, trzeba dodać, nietuzinkowego, filaru zespołu, obdarzonego niesamowitym głosem, który idealnie pasował do muzyki Iced Earth. Wydawało się, że jest on niezastąpiony, jednak dość szybko jego posadę objął wyrzucony z Judas Priest Tim "The Ripper" Owens. Co mogłem stwierdzić długo przed powstaniem płyty - nie przepadam za tym kolesiem. Oczywiście, ci co znają historię IE nie zdziwili się na wieść o tym, że zespół ma problemy ze składem. Na bas wrócił James MacDonough, za garami zasiadł legendarny Richard Christy, a gitarę prowadzącą obsłużył rownie znany Ralph Santolla.
Fani mieli do dyspozycji kilka wersji "The Glorious Burden". Ja zaopatrzyłem się w tą jednopłytową, nie wydając dodatkowych pieniędzy na piękny booklet (i szczerze mówiąc teraz nie żałuję). Płytę rozpoczyna kawałek zatytułowany "The Star-Spangled Banner", który jest niczym innym jak wspaniałą metalową wersją hymnu Stanów Zjednoczonych, który wprowadza nas w to istne wojenne misterium. Następnie szybko i płynnie przechodzimy w "Declaration Day". Brzmienie jest dobre (choć na mój gust mogłoby być bardziej soczyste, patrz "Horror Show"). Szczególnie sekcja rytmiczna robi wrażenie, mimo że aranżacyjnie nie jest już tak ciekawie. Natomiast gitary chwilami mocno spłaszczono, przez co wszystko brzmi dosyć lekko. Oczywiście nie zabrakło estetyki gitarowej Jona, w końcu jego staccato i riffy to wizytówka Iced Earth od wielu lat. Nie odczuwam tu jednak potęgi i ciężaru znanego choćby z "The Horror Show". No i największy, przynajmniej dla mnie, mankament płyty - wokale. Kiedy Tim śpiew swoją normalną barwą wszystko jest w porządku, jednak kiedy chce urozmaicić swój śpiew, wyciąga strasznie wysokie nutki, co bardzo często przeradza się w straszliwy pisk i skrzek. Owens na pewno lepiej wypada w następnym "When The Eagle Cries". Jest to ballada uwieńczona teledyskiem (nawet niezłym).
Tutaj należałoby się zatrzymać i powiedzieć o jeszcze jednej istotnej rzeczy - chórki. Jest to bardzo ważny element linii wokalnych na tym albumie. Pamiętacie płytę "Burning Offerings", czy choćby jej poprzedniczkę? Pamiętacie te niskie, duszne, można powiedzieć nawet mroczne "chórki" z tamtych płyt? Zapomnijcie... Wraz z odejściem Matha, ten element stracił na wadze kilka kilogramów. Chórki stały się bardzo delikatne i płytkie. Nie mogę nawet opisać jak bardzo w niektórych fragmentach brakuje mi tubalnego głosu Barlowa.
Jednym z niewielu mocniejszych, nawiązujących do SWTWC fragmentów, jest singlowy kawałek "The Reckoning". Mamy tutaj soczyste riffy, dosyć szybkie tempa (kolejna rzadkość na tym albumie) i... "agresywny" wokal Owensa. Właściwie od "The Reckoning" zaczyna się mocniejszy okres na płycie. Solówki jeśli się na TGB pojawiają, to są krótkie, banalne i nijak mają się do tych sprzed dekady.
Kolejny wielki minus to wspomniana monotonia i banalność kompozycyjna. "Greenface" jest na to dobrym przykładem (choć tutaj na szczęście jest także jako taki wykop). Niestety brakuje tutaj ciekawostek i ozdobników (co przekłada się na długość kawałków - 3-4 minuty). W sumie to nie wiem, czy nie czepiam się na wyrost. W końcu wiele kawałków z "The Dark Saga" czy SWTWC było prostych i krótkich. Tamte jednak chwytały za serce, te niekoniecznie...
Jakby na zaprzeczenie moich słów pojawiają się najlepsze na płycie kawałki: "Attila" i "Red Baron/Blue Max". Szczególnie w tym pierwszym zwróćcie uwagę na chórki, refren i pracę gitar. O gniotach, ni to balladach, ni to "płaczliwych" hymnach, typu "Hollow Man" czy "Valley Forge" nie chce nawet wspominać. Przejdźmy może do opus-magnum tej płyty, czyli sagi "Gettysburg" składającej się z 3 długich kawałków. Całość jest epickim kawałkiem solidnej muzyki, muszę przyznać, że nawet ciekawej. Jak przystało na kawałek historii wojny secesyjnej, mamy i symfoniczne wstawki, jak i odgłosy walk, strzały, wybuchy, no i generała Lee, głównego bohatera narracji. Wśród "The Devil To Pay", "Hold At All Costs" i "High Water Mark" wyróżniłbym ten ostatni. Jest to naprawdę dobre zakończenie niezbyt udanej płyty.
Czekam z niecierpliwością na nowy krążek grupy. Mam nadzieję, że Iced Earth udowodni, że jest w stanie nagrywać dobrą muzykę, gdzie to gitary są najsilniejszą stroną. Czekam także oczywiście na ciekawą historię, a "The Glorious Burden" odstawiam na półkę z napisem "niezbyt udane eksperymenty"...
Ocena 4/10