Przed wydaniem tego albumu w zespole zaszła dość ważna zmiana. Pojawił się Matthew Barlow, wokalista i charyzmatyczny frontman, który będzie filarem Iced Earth aż do 2003 roku. Od razu na początku powiem, że tego zespół potrzebował do pełnego sukcesu. Po sukcesie "Night of the Stormrider", zespół jak najszybciej chciał potwierdzić swoją klasę, jednak kolejny album wydał dopiero w 1995 roku. Tym niemniej absolutnie nie wybiło to z rytmu zespołu, który dalej krocząc swoimi heavy/thrash metalowymi ścieżkami nagrał najbardziej dojrzały, mroczny, a zarazem niedoceniany album. Głos Matta idealnie wpasował się w mistyczne granie Iced Earth.
Obdarzony "zajebiście" czerwoną okładką "Burnt Offerings" jest moim zdaniem najmniej przystępnym krążkiem grupy. Nie chodzi tu o to, czy zobaczycie go na półkach sklepowych, ale o jej charakter muzyczny. Tak ponuro, mistycznie, "trudno" nie grali nigdy wcześniej i nigdy później. Może słowo o brzmieniu i produkcji. Głos Barlowa jest bardzo wyeksponowany, wszystkie instrumenty są dobrze słyszalne, pan za pokrętłami spisał się naprawdę nieźle (Tom Morris!). Wykorzystali także to, co tak lubię - wstawki symfoniczne. Jednak przez cały czas czuć ten złowrogi, duszny klimat prosto z piekła. I nie jest to wcale wada, bo tak właśnie miał ten album brzmieć. Kompozycje są dość długie, łączny czas ok. 52 minut. Znowu otrzymujemy dość dużą porcję metalu. Płytę otwiera tytułowy kawałek, z charakterystycznym stacattem gitarowym.
Tematyką albumu to ciemna strona duszy człowieka, często przedstawiona na tle motywów biblijnych. Teksty są o wiele bardziej filozoficzne, rozwinięte i mniej banalne niż to było wcześniej. Panowie wcale nie unikają komplikacji, nie boją się wprowadzać nowych elementów, dzięki czemu mamy dość duże zróżnicowanie materiału – od wolniejszych. tajemniczych utworów, do ciężkich, trzymających w napięciu killerów. W warstwie gitarowej jest gęściej, soczyściej i co najważniejsze ciężej niż poprzednio. Pojawiają się gitary akustyczne, pojawiają się sample. Wszystko w dobrym guście, bardzo wytwornie i elegancko podane. Pełna profeska.
Najmocniejszym punktem "Burnt Offerings" jest operowanie napięciem. Zmiany tempa, budowanie tajemniczego klimatu występuje od samego początku. Obok tego także fantastyczne umiejętności techniczne muzyków i perfekcyjne opanowanie fachu instrumentalnego. Szczególnie podoba mi się praca perkusji, Rodney Beasley zagrał w karierze tylko na tym jednym krążku i zagrał genialnie! Jeżeli mam ocenić pracę poszczególnych muzyków, to każdy z nich ma swoje 5 minut na albumie. Płyta zawiera wiele diamentów i istnych metalowych białych kruków, które zostały niesłusznie nieco zapomniane. Mówię tu o kawałkach typu "Creator Failure" czy "Burning Oasis". Na koniec zostaje szesnastominutowy kolos, ulubieniec publiczności, swoiste podsumowanie wspaniałej muzyki - "Dante's Inferno". Jako jedyny z tego albumu (szkoda) jest pozycją obowiązkową na koncertach. Po zupełnie nieudanej (jak wspominają sami muzycy) trasie "Burnt Offerings", Iced Earth znalazło się w małym dołku. Zmienili styl i pewnie już nigdy nie nagrają nic w klimacie "Burnt Offerings".
Jedna z najlepszych płyt w gatunku thrash/power metalu, niepowtarzalna pozycja.