Accept - solidny, niemiecki heavy metalowy potwór, powstał w 1968 roku! Wtedy jeszcze grał Elvis, a King Crimson nawet nie istniał. Wprawdzie swój pierwszy album Niemcy wydali 11 lat później, ale są to czasy tak archaiczne, że nalezą się im wielkie brawa i podziw, że wydali bardzo dobry album i są w znakomitej formie. Co najważniejsze, dokonali tego (prawie) w najsłynniejszym składzie. Zasadniczą zmianą jest oczywiście zastąpienie nieśmiertelnego wokalisty Udo Dirkschneidera "młodzikiem" - Markiem Tornillo. Choć Accept bez lidera U.D.O. to już z pewnością nie to samo, to trzeba przyznać że nowy frontman spisał się bardzo dobrze. Powiem szczerze, że takie odświeżenie wyszło nawet na dobre. Z muzyki zawartej na "Blood of the Nations" bije świeżość, energia i solidność - pod względem brzmieniowym, technicznym a nawet lirycznym. Słychać, że tutaj rządzą i dzielą weterani.
Niemcy zapomnieli tylko o jednym - jak bardzo byśmy nie chwalili muzyki, to taka płyta powinna trwać o wiele krócej niż prawie 70 minut. Gdzieś w połowie albumu, przytupując nóżką w rytm muzyki, podziwiając wokale Marka (który momentami brzmi jak Brian z AC/DC), orientujemy się, że robi się trochę zbyt jednostajnie i zaczyna wiać nudą. Sam się często łapałem na tym, że myśląc o końcu płyty okazywało się, że jestem dopiero na tracku 7-8. A jest ich aż 12 - i trwają średnio 5-7 minut. Heavy metal w wykonaniu Accept nie jest zbyt skomplikowany i urozmaicony, krótsze kawałki byłby więc lepszym rozwiązaniem. Większości fanów heavy metalowego rzemiosła ten zarzut nie będzie z pewnością przeszkadzał, każdy z nich znajdzie na płycie coś dla siebie. Powrót w dobrym stylu.