Po mało ambitnym debiucie Niemcy z Accept wydali kilka dobrych, zasługujących na uwagę albumów, ale kiedy nadszedł rok 1985 zespołem zainteresowała się większa grupa osób słuchających hałaśliwej odmiany muzyki rockowej. Rok, kiedy na rynku pojawiła się płyta „Metal Heart”. Za jej sprawą grupa podążyła w kierunku heavy metalu i gra go do dnia dzisiejszego. Głównym filarem w tamtym czasie był wokalista Udo Dirkschneider, a wtórowali mu: basista Peter Baltes i gitarzysta Wolf Hoffmann. „Metal Heart” zagościło w wielu domach młodych fanów metalu, a jeśli o mnie chodzi była to pierwsza płyta Accept jaką miałam sposobność usłyszeć, więc wiąże się z nią sentyment. Pozostałe krążki zespołu nie zrobiły na mnie żadnego wrażenia, więc „Metal Heart” lądował w odtwarzaczu setki razy i tyleż razy moje uszy doświadczały radości ze słyszanych dźwięków. Uważam, że to Dzieło nr 1 w całej dyskografii niemieckich weteranów heavy metalu. To 10 piosenek utrzymanych w tonacji hard‘n’heavy. Wystarczająca ilość, by słuchacz padł z wrażenia po ich wysłuchaniu. Zabójcza broń – tak można określić muzykę zawartą na tymże wydawnictwie. Nikt nie wyjdzie z tej muzycznej uczty zawiedziony. Zacznijmy może od początku.
Pierwsze sekundy nastrajają do niesamowitych doznań podczas słuchania, a kiedy do gry dołącza się Udo i spółka, robi się bardzo epicko. Muzycy byli wtedy w szczytowej formie i to słychać – zarówno w głosie wokalisty, jak i w grze instrumentalistów. Krzykliwy wokal Udo na stałe wpisał się w kanon heavy metalu, a duet Hoffmann – Fischer był niesamowitym ewenementem na scenie w pierwszej połowie lat 80-tych. Niestety Fischer nie zagrzał miejsca w zespole, ale to nie było przeszkodą, by dalej dzierżyć koronę tuzów heavy metalu. Wracając do „Metal Heart” - utwór tytułowy sam w sobie jest świetny, a to za sprawą solówki Hoffmanna, w której wykorzystał „Dla Elizy” Beethovena. Swoją drogą, to nie jedyny przypadek gdzie w muzyce heavy metalowej zostaje użyty utwór muzyki klasycznej. W późniejszym okresie będzie to – że się tak wyrażę – plaga (m.in. Mekong Delta, Manowar, Dark Moor, At Vance). Wraz z pojawieniem się na horyzoncie „Midnight Mover” cofamy się o 4 lata do „Breaker” i do utworu na nim zawartego, czyli „Midnight Highway”. Mamy tutaj wspólny mianownik, a mianowicie słowo „midnight”. Niespecjalnie „Breaker” przypadł mi do gustu, ale właśnie wspomniana piosenka od razu mi się spodobała. „Midnight Mover” jest już bardziej dojrzalszy, natomiast poprzednik był typowym hard rockowym klasykiem, przy którym można się było dobrze bawić. Ciężko jest mi wybrać ten lepszy numer, ponieważ oba są znakomite. Natomiast skrzeczący Udo to ekscytujący zabieg w muzyce Niemców. Mocne wejście mamy w „Up to the Limit”. Sam utwór to spora dawka heavy metalowej muzyki okraszonej krzykliwym głosem Udo i kapitalnymi zagrywkami. Możemy się wczuć w klimat tamtego okresu, przy którym zresztą nie sposób się nudzić. W „Up to the Limit” mamy okazję słyszeć wspaniałą solówkę. Szybki „Wrong is Right” nie szczędzi słuchacza i pruje do przodu. Muzycy zagrali bardzo dobrze i również przy tej piosence możemy się świetnie bawić. Jest energicznie, z heavy metalową mocą, która bynajmniej nie ma nic z nudy.
Stonowany „Screaming for a Love-Bite” to następna pozycja na albumie. Typową balladą on nie jest, ale potrafi wyciszyć, nabrać dystansu do świata, do muzyki. Są momenty wolniejsze, jak i odrobinę szybsze, co słychać w grze obu gitarzystów. Perkusista w osobie Stefana Kaufmanna też potrafi walnąć pałeczkami, że aż dudni w uszach. Sama solówka jest godna uwagi. Jak widać, niemieccy heavy metalowcy potrafią zagrać wolniej i subtelniej z nieustającym, bujającym rytmem. Rockandrollowy „Too High to Get it Right” grzeszy namiętnymi popisami gitarzystów oraz obłędnie brzmiącego głosu Dirkschneidera. „Dogs on Leads” nie odstępuje mu ani trochę. Sam początek buduje odpowiedni nastrój, którym muzycy nas raczą i który jest wstępem do niesamowitego brzmienia gitar i wokalnych popisów Udo. Chóralne zaśpiewy w refrenie tylko potęgują siłę młodych wtedy muzyków. Jest bardzo melodyjnie, w zwolnionym nieco tempie i co najważniejsze – ze wspaniałą (ile razy to jeszcze napiszę?) solówką. Kolejny na liście jest „Teach Us to Survive” o niebanalnej sekcji rytmicznej, opartej na szaleńczej grze perkusisty z elektryzującym głosem wokalisty. Zwolnienia w utworze są zagrane tak, jakby grała cała zgraja aniołów na elektrycznych harfach! Takie jest moje skojarzenie słuchając tego kawałka. Następną pozycją rockandrollową jest przedostatni na płycie „Living for Tonite” z drapieżnym warczeniem Udo i dynamiczną grą gitarzystów. Całość wieńczy prawdziwy majstersztyk jakim jest „Bound to Fail”. W przypadku Accept „Metal Heart” zakończył się wyśmienicie. Grupa zaserwowała nam utwór o przepięknej melodii, która płynąc z głośników sprawia, że robi się cieplej na serduchu. Te 5 minut wypełnione jest natchnioną muzyką spod znaku wczesnego Helloween wymieszanego z HammerFall, a do tego mamy oryginalny i łatwo rozpoznawalny wokal Udo i wszystko staje się jasne – mamy do czynienia z prawdziwym arcydziełem. Przez te lata płyta stała się jedną z wielu, które wywarły wpływ na młodsze pokolenia. Jakby nie patrzeć, to Niemcy odwalili kawał świetnej roboty. Jak im się to udało? Nie wiem. Jedno jest pewne: pomysłów wtedy im nie brakowało. „Bound to Fail” to taka wisienka na torcie, piosenka, która sprawiła, że płytę można włączyć ponownie, bez oznak znużenia.
Członkowie Accept w 1985 roku udowodnili, że można grać rasowy heavy metal, że ten styl nie jest zdominowany przez brytyjskie zespoły (tzw. Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu) takie jak: Iron Maiden, Grim Reaper, Tygers Of Pan Tang czy Blitzkrieg. Pokazali, że tą muzyką można zaskoczyć słuchacza, sprawić, że sięgnie po „Metal Heart” niejednokrotnie. Jest to album, który śmiało można postawić na półce obok „Black Sabbath” Black Sabbath czy „Ride the Lightning” Metalliki. Można, a raczej trzeba. Trzeba się z nim zapoznać. Dla starszych fanów klasycznego heavy metalu pozycja obowiązkowa i kolejna do płytoteki, a dla młodszych jedna z tych, które należy posłuchać w pierwszej kolejności. Kto raz jej posłucha, ten będzie wracać do niej raz za razem, bez opamiętania się w niej zakocha. Takie albumy warto mieć w swej kolekcji. Jednym słowem: mus!