Zbawienie. Tak inaczej można przetłumaczyć nazwę kapeli, cokolwiek by ona nie znaczyła. Dwa nazwiska: Bixler - Rodriguez. To powinno mówić wiele znawcom troszkę bardziej awangardowego rocka. At The Drive-In, grupę, w której panowie udzielali się poprzednio, można zakwalifikować do kategorii post-punk emo hardcore. Po polsku znaczy to: hałaśliwe, melodyjne granie w (zazwyczaj) szybkim tempie, osadzone w nurcie nowego punku. Wydali zjawiskowy album dla tamtejszej sceny - "Relationship Of Command" (wytwórnia Grad Royal). Niestety, tylko to wydawnictwo można jakoś wygrzebać w naszym upośledzonym rynku muzycznym. No, ale przejdźmy do konkretów...
At The Drive-In już nie ma, są za to formacje Sparta i Mars Volta. W Sparcie gra sekcja rytmiczna ATD-I (Paul Hinojos - bas, Tony Haijar - bębny) oraz gitarzysta (Jim Ward). W Mars Volta, jak już wspomniałem, gra jego esencja: Omar Rodriguez - gitarzysta, główny autor muzyki ATD-I oraz Cedric Bixler - awangardowy wokalista, nietuzinkowy tekściarz i w ogóle osobowość wielce oryginalna. Co do reszty składu nie jestem pewien, na albumie prezentuje się ona następująco: Flea (bas, gościnnie z Red Hotów), Jon Theodore (bębny), Ikey Owens (klawisze), Jeremy Ward (kuzyn Jima ze Sparty, odpowiedzialny za sample i efekty dźwiękowe). Jeremy opuścił już nas, zmarł w wyniku przedawkowania narkotyków. Smutne, podobnie jak smutna jest wymowa całej płyty, choć muzyka nie zawsze to potwierdza.
Właśnie, czas powiedzieć coś o płycie. Mamy tu do czynienia z concept albumem, rzeczą napisaną w hołdzie Julio Venegas'a, wieloletniego przyjaciela członków At The Drive-In, poety i awangardowego myśliciela. Popełnił on samobójstwo w 1996 roku, podczas jednej z prób ATD-I, rzucając się z mostu na autostradę. Cedric i Omar pomyśleli, że zadedykują mu płytę. Album jest więc jedną wielką historią opowiedzianą językiem abstrakcyjnych metafor w towarzystwie najprzeróżniejszych dźwięków. Opowiada historię człowieka (nazwanego Cerpin Taxt), który próbuje popełnić samobójstwo poprzez przedawkowanie morfiny. Efektem nadużycia nie jest jednak śmierć, lecz śpiączka, podczas której bohater odbywa fascynujące podróże w głąb swojej podświadomości. Po tygodniu nieoczekiwanie budzi się ze śpiączki, lecz wybiera śmierć. Wstrząsająca historia, która ma potwierdzenie w muzyce zawartej na płycie - nerwowej, zaskakującej kaskadzie dźwięków, dziwacznych akordów i zagrywek.
Muzyka jest wypadkową wielu stylów. Ze względu na osobę wokalisty i gitarzysty, mogą się nasuwać skojarzenia z ATD-I, jednak jest to muzyka bardziej wyszukana. Na pewno jest w tym dużo gwałtowności, buntu, punkowej estetyki (do której zresztą sam Cedric się przyznaje). Są tu także momenty subtelniejsze, w której zespół dotyka tej samej tajemnicy, którą odkryli w latach 70. Pink Floyd i King Crimson - tajemnicy muzyki, niewymuszonych, pięknych dźwięków. Słychać odwołania do psychodeli, klasyki rocka, są elementy stricte latynoskie (salsa!), wszystko brzmi jednak zaskakująco spójnie. Kontrolowany chaos inaczej. Czyli coś z dawnej szkoły ATD-I... :]
Skupmy się na każdym członku z osobna :]
Cedric Bixler-Zavala. Geniusz tego wokalisty polega na intuicyjnym dobieraniu linii wokalnej do każdego utworu. Facet ma po prostu świetne pomysły, jak zaśpiewać w kawałkach napisanych przez Rodrigueza (co nie jest wcale takie łatwe!). Cóż, z takim podkładem instrumentalnym wielu by wymiękło, Cedric jednak idealnie wpasowuje się w tonację i wszelkie brzmieniowe niuanse. Harmonie także nie są mu obce.
Omar Rodriguez-Lopez. Człowiek niezniszczalny. Genialny gitarzysta. Jeden z niewielu gitarzystów, którzy myślą. Omar, w przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu, gra głową, a nie rękami. Tak, to prawda, wszystko zaczyna się w genialnej głowie pana R. Takich akordów jak on, takich harmonii mogą mu pozazdrościć wszyscy rockowi gitarzyści. Może nie każdy lubi taki styl grania, ale szacunek ewidentnie trzeba mieć. Omar używa na płycie wielu efektów - bazą jest zwykły distortion (choć stać go na intrygującą grę akustyczną: "Tira Me A Las Aranas", "Televators"). Przychodzą na myśl skojarzenia z elektrycznymi dziwactwami Tom'a Morello z RATM, ale stopień skomplikowania partii gitarowych wyklucza naśladownictwo. Na płycie nie ma żadnej pentatoniki! Jest tylko jeden wielki strumień najdziwniejszych odgłowów gitarowych. Czasem słychać echa jazzu, czasem Santany, czasem wspomnianej już przeze mnie psychodeli... Pysznie.
Ikey Owens. Nie znam gościa, w życiu o nim nie słyszałem. On jest odpowiedzialny za klawisze, które stanowią tylko delikatne tło dla większości kompozycji. Są takie klawiszowe momenty, że wymiękam (akcenty w "Eriatarka", "Cicatriz ESP"). Generalnie całego "tła" słucha się bardzo przyjemnie, mnie jednak o wiele bardziej fascynują Rodriguez i Flea.
Flea - Wiadomo. Muzyk o największej renomie spośród grających na płycie. Gdyby nie on, muzyka Mars Volty dawno odleciałaby w kosmos i byłaby niezrozumiała dla nikogo. Wielokrotnie to właśnie jego grze przysłuchuję się najchętniej, najczęściej w tych momentach, gdy nie daję rady z "łapaniem" gitar... :] Są pyszne momenty, jak np. linia basu w "Eriatarka" albo krótkie solo w "Take The Veil Cerpin Taxt". Reszta to wzorowe trzymanie rytmu. Brak tu typowych niegdyś dla Flea odlotów w stylu slap. Może dobrze, może nie. Ale to, co jest, w zupełności wystarcza. Jedno jest pewne - slapu w "Eriatarka" bym nie zniósł :]
Jon Theodore. Podobnie jak Owens, jest dla mnie jak człowiek znikąd. Ale trzeba przyznać, że razem z Flea tworzą bardzo interesujący duet. Potrafią solidnie namieszać z metrum, raczą nas pauzami, galopadami w stylu ATD-I i czymś tam jeszcze. Na uwagę zwraca różnorodne brzmienie perkusji - pogłosy, echa, przestery (przed solem basu w ostatnim utworze). Zagrywki ma chłopak solidne, trzeba przyznać. Nieco większy stopień urozmaicenia od Haijara. Bywa, że uraczy nas ładnym przejściem. Ale bywa też, że mocno nam się dostaje po uszach. Generalnie, przez godzinkę obcujemy z całkiem miłym alternatywnym stukaniem.
I jeszcze słówko o Jeremy'm Wardzie. A może nie o nim? Nie wiem, kto opracował środek utworu "Cicatriz ESP", ale to taka elektroniczno-ambientowa odpowiedź na niegdysiejsze zabawy ze smyczkiem i theraminem Jimmy'ego Page'a. Lider Led Zeppelin właśnie tak urozmaicał "Dazed And Confused" i "Whole Lotta Love". Tutaj z głębin elektronicznych odgłosów wynurza się... Nie powiem, sami posłuchajcie. Warto!
O utworach można powiedzieć tyle, że na pierwsze przesłuchanie są totalnie nieprzewidywalne. Nigdy nie można być pewnym, co stanie się dalej. Kontrastujące momenty ciszy i zgiełku goszczą na tej płycie bardzo często. Idąc tropem wskazówek podanych na oficjalnej stronie, muzyka Mars Volty przywołuje dalekie echa Led Zeppelin, Jane's Addicrion, Fugazi, Santany, Miles'a Davies'a i muzyki ambient-dub. Jest w tym całkiem sporo prawdy, jest to muzyka ambitna, nie dla każdego. Tylko dla ludzi o otwartej głowie i uszach. Dla Was jest ta płyta.