Miło jest mieć własne autorytety, miło jest mieć własny punk oparcia, coś lub kogoś na kim chcielibyśmy się wzorować. Ale miło jest też, kiedy pomimo takich inspiracji O naszych własnych dokonaniach można wciąż powiedzieć, że są oryginalne.
W wielu kategoriach, również i w muzyce, czasy pionierstwa już dawno minęły. A przynajmniej w większości. Jeśli ktoś zagra rocka psychodelicznego, zostanie pewnie porównany do Pink Floyd, jeżeli ktoś zagra neoproga zostanie przyrównany do Pendragona, może do Marillion, ci od metalu do dajmy na to Metalliki a hihhopu do Eminema :) To tak w uproszczeniu. Dążę do tego, że różni wykonawcy w końcu zazwyczaj doczekują się swoich naśladowców. Tak też stało się ze Stevenem Wilsonem. W sumie dziwie się, że trwało to tak długo, bowiem przyglądając się niektórym sporządzonym przez fanów dyskografiom można odnieść wrażenie, że nikt jeszcze nie pojawił się na tak dużej liczbie albumów i projektów jak właśnie Wilson. Ale nie o nim ta recenzja, więc przejdę do rzeczy. W ręce mianowicie wpadła pierwsza (z trzech jeśli się nie mylę) płyta zespołu Pineapple Thief. Już sama nazwa sugeruje jakieś podobieństwo do twórczości ww pana. A pierwsza piosenka rozwiewa wszystkie wątpliwości - mamy do czynienia z klonem Porcupine Tree. Genetyka muzyczna niestety do tej pory pozostawia jeszcze wiele do życzenia czego efektem jest dużo, dużo słabsza wersja Jeżozwierzy. Nie mówię tego ze względu na "fanizm" wobec Porcupine Tree, jestem bardzo otwarty na muzykę, również na wszelkiego rodzaju klony, ale niestety nie każdy może sprawić taką samą przyjemność. Pineapple Thief jest mniej więcej czymś takim jak Vanden Plas przy Dream Theater, jak Twelfth Night przy Marillion czy RPWL przy Pink Floyd. Niby muzyka jest w podobnej barwie, powinna wywoływać podobne emocje a człowiek ma wrażenie jak by czegoś tu brakowało. Może serca? Bo o ile muzyka pionierów gatunku musiała płynąć prosto z ich serca, to w muzyce naśladowców często tego pierwiastka brakuje, a przez to nie porywa ona aż tak bardzo.
Nie znaczy to oczywiście że tej muzyki nie da się słuchać :) Wręcz przeciwnie, mimo wszystko muzyka na albumie Abducting the Unicorn (cóż za wymyślny tytuł!) jest bardzo przyjemna dla ucha, delikatna, ciepła i spokojna. Jednocześnie nie widać fascynacji rockiem symfonicznym, jest skromnie i cicho, perkusja nie wychyla się na pierwszy plan, gitara nie jest zbytnio przesterowana a wokaliście nie zdarza się krzyczeć. Z jednej strony czyni to płytę bardzo przyjazną do słuchania w danym nastroju - nie musimy się obawiać, że za chwilę coś huknie z głośników, z drugiej - czyni tą "kopię" uboższą - spieszę z wyjaśnieniem - ponieważ Pienapple Thief przybrało tylko jedną z licznych twarzy Porcupine Tree - lekkich, delikatnych piosenek. I wydłużenie dwóch utworów na ponad 10 minut (jest to jedynie wydłużenie, ponieważ przy tym sam utwór się nie komplikuje) i nadanie zbliżonej nazwy nie zbliżyło ich niestety do geniuszu swojego (jak mniemam) idola. Jak zatem ocenić taką płytę? Oceniłbym dużo surowiej, gdybym nie znał kolejnych dokonań zespołu, które odzwierciedlają te same uczucia, mają podobną tonacje, klimat i nastrój. Dla pierwszej płyty będę jednak łagodny - nie mogę nie zauważyć na niej sporej ilości piękna i melodii - cech, które najbardziej cenię w muzyce. Dlatego mimo iż nie jestem wielbicielem zbyt wiernych kopii, polecam zapoznać się z tym albumem, jeżeli komuś przypadnie do gustu to zapewniam, że wielką frajdę sprawi mu poznawanie kolejnych płyt zespołu. Mi niestety takiej frajdy nie sprawiło, aczkolwiek czasem, kiedy zmęczę się już kolejnym odsłuchem Lightbulb Sun, sam z przyjemnością sobie do Pineapple'ów wracam.