1. Only Forward 7:07 2. World's End 8:05 3. Feed The Fire 4:40 4. Falling Into Years 7:00 5. The Wilderness 4:45 6. Towards The Light 5:14 7. Sky Fall 3:20
Całkowity czas: 40:23
skład:
Suzanne J. Barbieri – Voice;
Richard Barbieri – Music;
Jakko M. Jakszyk - Electric Guitars, Acoustic Guitar, Low Whistle;
Steve Jansen - Percussion Programming, Co-Mixing;
Theo Travis - Soprano Saxophone;
Steve Wilson - Acoustic Guitar;
Mick Karn - Bass Guitar
Nazwa „Indigo Falls” zapewne niewiele mówi przypadkowemu entuzjaście rocka progresywnego. Nic zresztą dziwnego – jest to jedynie drobny, skromny projekt niezwykle muzykalnej skądinąd pary – Richarda Barbieri i jego uroczej małżonki Suzanne. W zasadzie powinienem wymienić ich imiona w odwrotnej kolejności, bowiem to właśnie pani Barbieri gra na tej płycie pierwsze skrzypce. Ściślej mówiąc nie gra, ale śpiewa i do tego czyni to w iście ujmujący sposób.
Po powyższym przedstawieniu postaci ożywią się na pewno fani Porcupine Tree, albowiem klawiszowcem tego właśnie zespołu jest Richard. Jakby tego było mało, smaczku dodaje fakt, że na płycie pojawia się gościnnie także lider Jeżozwierzy – Steven Wilson. Nie jest on jednak bynajmniej jedynym „dodatkowym” muzykiem udzielającym się w projekcie. Państwo Barbieri zaprosili do nagrania także inne postaci dobrze znane miłośnikom gatunku, jak Mick Karn (bas), Theo Travis (saksofon), Steve Jansen (programowanie perkusji) oraz Jakko Jakszyk (gitary). Każdego z wymienionych muzyków bez problemu można zlokalizować na płycie.
A zaczyna się ona bardzo delikatnie (piosenką „Only Forward”) i od początku formuje klarowny i subtelny nastrój. Piękne melodie i bajeczne ścieżki wokalne serwowane przez Suzanne są niejako filarem każdego z siedmiu zawartych na płycie utworów, w związku z czym pozwolę sobie wyłączyć ten czynnik przed nawias, a do poszczególnych kawałków zarysować jedynie pewne ich cechy charakterystyczne.
Największe wrażenie robi na mnie drugi w kolejności utwór – „World’s End” uwieńczony znakomitym solem gitarowym Jakszyka. Od razu widać, że nastrojowego grania uczył się od najlepszych. Ponad 8 minutowy kawałek, najdłuższy na płycie, moim zdaniem najciekawszy i najbardziej urozmaicony. Trzeci z kolei „Feed the Fire” jest trochę transowy, zaśpiewany w mniej delikatny sposób, nie urzeka, stanowi raczej jeden ze słabszych momentów. „Falling into Years” przenosi nas z powrotem do świata harmonii i melodii. Aksamitny głos Suzanne o niezwykle kojącym zabarwieniu przeplata się z krótkimi partiami saksofonu. Niczym dwa równorzędne instrumenty bardzo dobrze się uzupełniają. Widać także pewien minimalizm, który w takim rodzaju muzyki odznacza się bardzo pozytywnie.
Fanów Stevena Wilsona muszę niestety zmartwić – jego udział ogranicza się do podłożenia gitary akustycznej pod utwór „The Wilderness”, który jest dosyć jednolity i nie wyróżnia się na tle całego albumu. Znowu delikatnie, spokojnie… Może nawet trochę usypiająco. Ale chyba to nie jest wada – tej muzyki trzeba słuchać wieczorami, najlepiej przy zgaszonym świetle i z małą świeczką, na której płomieniu można skupić swoją uwagę, a następnie oddać się rozmyślaniom i marzeniom. Do tego muzyka ta pasuje idealnie, a nie nadaje się do kontemplacji – do końca albumu nie zmienia się w zasadzie nic poza ostrzejszym brzmieniem syntezatora pod koniec „Towards the Light”. Również kończący płytę „Sky Fall” jest niemal analogiczny do „Falling into Years” i znów pieści nasze uszy duet z Travisem. Ten brak zmian tempa, nastroju i barwy wpływa niestety negatywnie na odbiór płyty, która nie zaskakuje i sprawia wrażenie aż nadto jednolitej (choć, na szczęście, nie monotonnej).
Nagromadzenie w tekście przymiotników i synonimów słowa „delikatny” nie jest przypadkowe, wręcz przeciwnie – chciałem podkreślić to co w płycie najpiękniejsze – naprawdę urzekający, utulający nastrój. Tego wokalistce (która była główną pomysłodawczynią utworów) nie można odebrać. Należy pamiętać, że jest to projekt nastawiony na parę - głos + fortepian, dlatego trudno mieć pretensje, że inne instrumenty grają role jedynie epizodyczne. Z drugiej strony myślę, że gdyby na płycie znalazło się więcej takich momentów jak w wychwalanym przeze mnie „World’s End”, to zdecydowanie przybrałaby na wartości. Pasaży gitarowych musimy szukać gdzie indziej, jednak dzięki Indigo Falls możemy znaleźć coś nieraz bardziej znaczącego, coś bardzo miłego dla siebie i kojącego dla serca. Warto zatem spróbować.