I ten album przeleżał troszkę w naszej recenzyjnej szufladzie, czas jednak i jemu się przyjrzeć, tym bardziej że zawiera muzykę, o której nieco rzadziej ostatnio piszemy. Bo dzieło Tomasza Pauszka przenosi nas w świat el-muzyki. Zacznijmy jednak od pewnych pryncypiów, czyli od głównego bohatera. Mimo że piszemy tu o nim pierwszy raz, Pauszek jest już niemalże prawdziwym „weteranem” rodzimego, elektronicznego grania. Artysta ma na swoim koncie już dziesięć albumów i LEM The Tales From Beside rozpoczyna już kolejną „dziesiątkę”. Ponadto, nietrudno zauważyć, że album jest swoistym hołdem dla twórczości Stanisława Lema, wpisującym się w nieodległą 100. rocznicę jego urodzin. No i jeszcze słówko o wyjątkowej okładce zdobiącej to wydawnictwo, którą wykonał doskonale znany naszym czytelnikom Damian Bydliński wraz z Maciejem Ziemblą.
A co my tu mamy? Przede wszystkim dwa srebrne dyski, pomieszczone w ładnym digipaku, i osiemnaście kompozycji na owych krążkach zapisanych. Słuchając ich można odnieść wrażenie, że Pauszek jest pewnym tradycjonalistą… albo może inaczej, słychać, że ma doskonale przerobioną klasykę el-muzyki, z której niewątpliwie czerpie. I chwilami, dla niektórych, może on zabrzmieć nieco retro, albo jak kto woli, klasycznie, czy oldschoolowo. Ale to w dużej mierze pozory. Bo choć obcując z syntezatorowymi brzmieniami (Korg, Roland, Moog) i słysząc „refleksy” muzyki Jarre’a, Tangerine Dream, Vangelisa czy naszego Marka Bilińskiego, ewidentnie dostrzegamy indywidualną ścieżkę, którą podąża Pauszek. Wszak mamy tu i sporo ambientu, nieco minimal techno, popu ale też i world music czy brzmień chilloutowych.
Ważne w tym wszystkim jest to, że Pauszek nie zanudza. Nie tworzy snujących się długich, elektronicznych kloców, a stawia na zwięzłość formy, która mieści się w 3-5 minutach. Tym samym fajnie odnajduje balans między pewną intelektualnością tej muzyki, a jej atrakcyjnością. I już to czyni tę płytę bardziej przystępną. A gdy dodamy do tego naprawdę mnóstwo bardzo ładnych a niekiedy wręcz nośnych tematów melodycznych (mamy nawet… piosenkę Wake Up z wokalem niejakiej Nuno), obraz udanej el-muzycznej płyty mamy prawie pełen.
To nie jest raczej „muzyka kosmiczna”, co sugerowałby jej tytuł. Zresztą, jego przewrotność to wyjaśnia. Artysta nie stara się najwyraźniej opisać tą muzyką dzieł Lema a bardziej oddać osobiste obrazy i uczucia jakie wywołuje w nim twórczość ikony polskiego hard science fiction. Bo niezwykle przestrzenne i ilustracyjne granie, niekiedy pełne muzycznych pejzaży, innym razem transu i hipnotyczności, moglibyśmy zabrać w nocną podróż do samochodu, ale też spędzić z nim noc w skupieniu, w szczelnie nałożonych słuchawkach.