Historia ludzkości jak długa i szeroka, zna szereg przykładów prób narzucania społeczeństwom woli mniejszości. Można tu wymienić choćby Niewolę Egipską, czasy Czerwonych Khmerów, czy wreszcie Apartheid (tzw. segregacji rasowej w Republice Południowej Afryki). Świat targany niepokojami w zwykłych ludziach wzbudzał niepokój i lęk, podczas gdy w Artystach wyzwalał głębokie pokłady kreatywności.
Kiedy połowie lat 80-tych brytyjska grupa Barclay James Harvest zaczęła nagrywać pierwsze dema na następcę „Victims Of Circumstance” (1984). będącego w ocenie wielu fanów nieudanym eksperymentem pop-rockowym, pewnie nie przypuszczała, że wydarzenia na świecie wpłyną w pewnym stopniu na zawartość kolejnego krążka. Rosnący społeczny protest przeciw polityce segregacji rasowej panującej w Republice Południowej Afryki od lat 50-tych XX w. oraz katastrofa w Czarnobylu doprowadziły do powstania nowych utworów w postaci „African” i „Kiev”.
Pierwsze próby nagrań miały miejsce w połowie 1985 roku w przerobionym na studio starym, wiktoriańskim domu, świeżo zakupionym przez Johna Leesa (Friarmere Studios) zlokalizowanym w Delph, 13 km na północny wschód od Manchesteru i 6 km na północny wschód od Oldham, rodzinnego miasta muzyków. Wypoczęte po intensywnej trasie koncertowej trio zadecydowało wpierw poeksperymentować z brzmieniami, zamiast przystępować z marszu do nagrań. Pierwsze dema powstały pod koniec tego samego roku, nadając zestawowi roboczy tytuł „Elements” (który tuż przed premierą został zmieniony na „Face To Face”).
Proces nagrywania ruszył w kolejnym roku i trwał do czerwca A,D, 1986. Planowo nowy zestaw utworów miał zostać wydany w maju 1986 roku, ale nieograniczony limitami finansowymi czas spędzony we własnym studio oraz niezadowolenie basisty Lesa Holroyda z niektórych kompozycji, długa i żmudna praca producentów Pippina Williamsa i Gregga Jackmana, a także narodziny syna Lesa Holroyda opóźniały zapowiadaną premierę krążka o kolejne miesiące.
W końcu, po niecałych 3 latach przerwy, nowy, czternasty studyjny longplay ujrzał światło dzienne w dniu 30 stycznia 1987 roku. Ukazał się wtedy w 3 formatach (winyl, CD oraz kaseta), zróżnicowanych pod względem zestawu utworów. Trudno dociec co kierowało managementem brytyjskiej formacji, aby w tak zaskakujący sposób dywersyfikować jego zawartość. Tym niemniej nie wyszło to omawianemu dziełu na dobre, o czym będzie później.
Jeśli spojrzeć na zawartość „Face To Face” pierwsze wrażenie to demokratyczne podzielenie materiału pomiędzy głównych kompozytorów Lees – Holroyd. Jeśli jednak spojrzymy na jego muzyczną zawartość to sprawa nieco komplikuje się. Jak na lata 80-te brzmi on nowocześnie (np. zastosowany w „Alone In The Night” pogłos), jednakże z perspektywy czasu wiele kompozycji trąci myszką, szczególnie brzmienie syntezatorów. Ponadto występują tu songi o nieco przekombinowanej strukturze (np. „African”) lub po prostu rażące płaskim brzmieniem („Panic”). O ile na plus można zaliczyć rezygnację z chórków kobiecych (występujących na potęgę na poprzednim krążku, co w wielu wypadkach niszczyło potencjał niektórych numerów), a także wprowadzenie do instrumentarium mandoliny („Kiev”), okraszenie piosenek emocjonalnymi figurami instrumentalnymi (np. natchniona solówka saksofonu zagrana przez Dicka Morriseya w „All My Life”), to jednak słuchacz ma wrażenie, że czegoś temu krążkowi brakuje (albo ręki kogoś, kto nadałby duszę kompozycjom BJH). Wspomniane „Alone In The Night” aż prosi o zastosowanie melotronu lub zaproszenie do nagrań byłego kolegi z zespołu, Woolly'ego Wolstenholme'a.
Rzeczony zestaw utworów posiada jedną poważną wadę, która z czasem w ostateczności doprowadzi do kryzysu w szeregach BJH. To właśnie na „Face to Face” pojawiła się po raz pierwszy przepaść kompozycyjna między Johnem Leesem, a Lesem Holroydem. Ten pierwszy zaczął ciążyć ku urozmaiconym (choć nieco przekombinowanym) formom progresywnym, zaś ten drugi – w kierunku muzyki lekkiej dla ucha, typowemu AOR. Stąd album gdzieniegdzie brzmi niespójnie. Bardziej niż kiedykolwiek trudno uciec od wrażenia, iż mamy tu do czynienia z dwoma (wciąż bardzo kreatywnymi) autorami piosenek, których twórczość eksploruje dwa, niezależne od siebie kierunki. W moim odczuciu ten element wpłynął na swoistą dysharmonię w nowym repertuarze tria.
Nie znaczy to wcale że „Face To Face” to totalny gniot. Tak źle nie jest; zresztą Barclaye nigdy nie wysmażyli muzycznego produktu, który można byłoby nazwać takim mianem. Jest tu wiele kompozycji o spójnej konstrukcji, przemyślanym tekście oraz przejrzystej aranżacji (można tu wymienić choćby piękną balladę „Kiev”); niekiedy o wielkiej sile wyrazu (np. zastosowany zwielokrotniony pogłos w „All My Life”, imitujący stan depresyjny podmiotu lirycznego, czy też intro do „On The Wings Of Love” wyzwalające w wyobraźni słuchacza obraz zachodzącego słońca). Na uwagę zasługują piękne, chwytające za serce figury melodyczne (jak choćby zgrabnie zagrany główny temat w „Guitar Blues” czy melancholijna solówka syntezatora w „Kiev”), lub udane utwory o podniosłym nastroju („He Said Love”). Gdyby ponadto rozpatrzyć zestaw pod kątem jakości kompozycyjnej propozycji studyjnych tria z lat 80-tych, „Face To Face” to najlepsza pozycja w dyskografii BJH od czasu „Eyes Of The Universe” (1979).
Mimo powyższych cech świadczących na korzyść longplaya, wyraźnie słychać na niektórych kompozycjach kryzys twórczy w szeregach formacji, bo czymże innym wytłumaczyć fakt, iż „Following Me” pióra Lesa Holroyda do złudzenia przypomina największy przebój formacji „Life Is For Living” z 1980 roku? Nie mówiąc już o hardrockowym „Panic”, którego brzmienie i wymowa pozostawia wiele do życzenia?
Pod względem lirycznym też nie jest za dobrze, bowiem aż 8 z 12 kompozycji traktuje o miłości („Prsioner Of Your Love”, „You Need Love”, „Turn The Key”, „Following Me”, „On The Wings Of Love”), lub o samotności („Alone In The Night”, „All My Life”, „Guitar Blues”), co sprawia wrażenie rażącej monotematyczności. Zestaw uzupełnia piękny hymn o życiu Jezusa Chrystusa („He Said Love”), którego John Lees napisał jako podziękowanie za wysłuchanie jego modlitw o zdrowego potomka. Dla przeciwwagi w „Aftrican” kapela ostro krytykuje politykę Apartheidu w RPA, a w „Kiev” ukazuje los ofiar katastrofy w Czarnobylu. Z zestawu odstaje „Panic”, który w swojej wymowie gloryfikuje rock'n'rolla.
Biorąc pod uwagę powyższe rozważania można powiedzieć, że mamy tu do czynienia z mieszaniną kompozycji bardzo dobrych oraz przekombinowanych lub których tragiczna produkcja zniszczyła potencjał utworu. Z kompozycji dobrych, lub nawet bardzo dobrych można wymienić wspomniany „Kiev”, następnie nostalgiczny „Guitar Blues”, romantyczny „On The Wings Of Love”, atmosferyczny „All My Life” czy podniosły „He Said Love”. Pozostała część materiału stanowią piosenki miłe dla ucha, ale nie przedstawiające większej wartości („Prsioner Of Your Love”, „You Need Love”, „Following Me”).
Myślę, że omawianej pozycji wyszłoby na dobre wycięcie „Following Me” oraz „Panic”, a także przekonstruowanie „Alone In The Night” oraz „Aftican” w kierunku bardziej przejrzystej struktury oraz nadanie tym kompozycjom bardziej eklektycznego charakteru.
Być może właśnie powyższe czynniki sprawiły, że pod względem komercyjnym „Face To Face” był rozczarowaniem, zarówno dla samego zespołu, jak i wytwórni. Jedynie w Niemczech (gdzie Barclaye mają po dziś dzień wierną publiczność), album pokrył się złotem, choć niemiecka prasa premierę „Face To Face” całkowicie przemilczała. W Wielkiej Brytanii i krajach Beneluksu krążek przepadł bez śladu. We Francji, gdzie kilka lat wcześniej formacja zdobyła wielką popularność singlem „Victims Of Circumstance”, również nie zwrócił uwagi szerszej publiczności.
Z perspektywy czasu trudno w sposób jednoznaczny wskazać winowajcę. Prawdopodobnie zrezygnowanie z pomysłu wrzucenia na singiel melodyjnego „Prsioner Of Your Love” (pióra Lesa Holroyda) było błędem, bowiem „He Said Love”, choć piękny w swojej wymowie, nie trafił w gusta słuchaczy (przez co przepadł na listach przebojów). Z kolei inni silni kandydaci (np. „Guitar Blues” czy posiadający silny komercyjny potencjał „Turn The Key”) w ogóle nie byli brani pod uwagę. Czarę goryczy dopełniła niezrozumiała polityka wydawnicza Polydoru, który wersję winylową i kasetową odarł z pięknej ballady „On The Wings Of Love”, stanowiącej mocny punkt na muzycznej mapie omawianego zestawu.
Na szczęście Barclaye odrobili straty finansowe udaną trasą koncertową po Niemczech, gdzie 15 lipca 1987 roku zagrali półdarmowy koncert w Treptower Park w Berlinie, który wysłuchało (wg oficjalnych szacunków) od 130 000 do 170 000 fanów, co stanowiło doskonałą okazję do uwiecznienia występu (niecały rok później na rynek wszedł kolejny album koncertowy stanowiący udany ekstrakt z tamtego wieczoru). Choć prasa zignorowała całkowicie zespół, niemiecka publiczność okazała po raz kolejny swoją lojalność i oddanie.
Wszystko o czym pisałem powyżej sprawia, że trudno w sposób jednoznaczny ocenić „Face To Face”. Można natomiast z pewnością powiedzieć, że jest to nierówny krążek. Utwory bardzo dobre są tu wymieszane z kompozycjami średnimi lub słabymi, co wpływa na ocenę „Face To Face” jako całości, która w porównaniu z propozycjami muzyków z Oldham z lat 1974 - 1979 wypada blado. Gdyby trio wycięło nieudane kompozycje typu „Panic”, lub zapchajdziury w postaci „You Need Love”, czy „Following Me”, longplay zyskałby na ogólnej ocenie.
Choć „Face to Face” to zestaw piosenek dużo poniżej oczekiwań i przeciętnej, jaką zespół wypracował przez lata 70-te, warto posłuchać go choćby dla „He Said Love”, „Kiev”, „Guitar Blues”, „All My Life” czy „On The Wings Of Love”. Właśnie tymi kompozycjami grupa udowadnia, że potrafi pisać piosenki przepełnione pięknymi, chwytającymi za serce melodiami oraz pełnymi pasji i wyobraźni solówkami o wielkiej sile wyrazu. Widać wyraźnie, że trio odrobiło lekcję z przeciętnego „Victims Of Circumstance”, wprowadzając swoją muzykę na tory bardziej tradycyjnego brzmienia. Muzycy położyli akcent na budowanie nastroju, wysokiej jakości melodie oraz powrót do rockowego grania. W mojej ocenie jest to album dla tych co zdążyli poznać i pokochać dokonania BJH z lat 70-tych i są spragnieni kolejnych dźwięków spod znaku rockowego motyla; oni nie zawiodą się. Pozostali mogą traktować tę pozycję jako sposób na spędzenie długich, zimowych wieczorów przy miłej dla ucha muzyce, choć nie zawsze do końca udanej. „Face To Face” prezentuje sporo utworów wysokiej jakości, ale nie jest wolny od wad aby go polecić bez zastrzeżeń. W tym świetle adekwatną oceną jest: Nieco poniżej przeciętnej.