Kiedy usłyszałem kilkanaście lat temu wieść o wydaniu przez Rogera Hodgsona albumu z materiałem premierowym bardzo się ucieszyłem. W tamtym czasie byłem zafascynowany odkryciem albumu "Even In The Quitetest Moments", nagranego dla macierzystej grupy Supertramp, z którą Hodgson występował do 1983 roku.
Dla mnie jest to o tyle wieść radosna, bowiem rockman kazał sobie czekać 13 długich lat na materiał premierowy. Tuż po wydaniu eksperymentalnego "Hai Hai" (1987), artysta miał wypadek, podczas którego złamał oba nadgarstki, przez co nie mógł ani wyruszyć w trasę koncertową, ani grać na gitarze. Niektórzy nawet wątpili, czy kiedykolwiek będzie w stanie wyjść na scenę, by czarować publiczność swoim instrumentem strunowym. Na szczęście rekonwalescencja przyniosła efekt. W jej trakcie muzyk na bieżąco pisał nowe piosenki, by w końcu oświadczyć światu, że jest gotowy do powrotu na scenę. 9 lat po wypadku, po raz pierwszy od tamtego czasu, zagrał koncert w rodzinnym mieście (Nevada City) ze swoim zespołem, nagrał go i wydał własnym sumptem koncertową płytę "Rites Of The Passage" (1997). Sukces tego krążka przywrócił artyście wiarę w siebie. Muzyk wrócił do aktywnego występowania, jednocześnie w prasie zapowiadając nagranie albumu z premierowym materiałem, na którego fanom artysty przyszło czekać trzy kolejne lata.
W końcu "Open The Door" ujrzał światło dzienne w maju 2000 r. I od razu zaciekawił mnie swoją zawartością. Wprawdzie, podobnie jak książki nie ocenia się po okładce, tak też to samo można powiedzieć o płycie. Jednakże w tym przypadku symbolika otwierającego drzwi mężczyzny w białym garniturze na białym tle, a po drugiej stronie okładki - z otwartych drzwi wychodzącego dziecka w białym garniturze, przemówiła do mnie. Każdy może interpretować tę symbolikę na swój własny sposób. Dla mnie stanowi ona zgodność uczuć, myśli i czynów.
Taki jest też ten album. Słuchając go mam wrażenie, że lata "Crime Of The Century", gdzie dawał wyraz wściekłości, odeszły w niepamięć. Tutaj dominuje pasja, nadzieja, miłość z lekką nutką melancholii, czyli raczej zrównoważone emocje, co niewątpliwie świadczy o jego rozwoju jako artyście. Roger Hodgson wyraźnie oddycha pełną klatką piersiową, śpiewa pełnym głosem, niczego nie udając. Jest w pełni sobą, a radość z grania jest obecna od pierwszej do ostatniej nuty na tym albumie.
Można powiedzieć, że lata przerwy w koncertowaniu, wypełnione skupieniem na rodzinie, zdefiniowały jego dalszą drogę artystyczną, co jednocześnie nie przeszkodziło mu w tworzeniu nowej muzyki, a wręcz ją ubogaciło, bowiem artysta zaczął chętniej sięgać po folkowe instrumentarium. To również zasługa inspiracji, jaką wniosła w życie artysty znajomość twórczości kanadyjskiej pieśniarki, Loreeny McKennitt, o której muzyk wspomina w udzielonych wywiadach. Zatem po przesłuchaniu tego krążka, miałem nieodparte wrażenie, że Roger Hodgson nadal próbuje stylistycznie odciąć się od Supertrampa, by zdefiniować własny styl. Jaki jego tego wynik? Moim zdaniem zdecydowanie pozytywny.
Muzyka na tym krążku jest bardzo zróżnicowana. To, co ją odróżnia od przeszłych dokonań artysty to jej wyraźne zmiękczenie (brakuje tu utworu o wyrazistej rockowej drapieżności) w kierunku muzyki akustycznej i folkowej, szczególnie szkockiej. Osobiste teksty dopełniają całości.
Na "Open The Door" rockman dokonał rzeczy niemożliwej - nie wydając kolejnych albumów studyjnych, dojrzał, definiując na nowo swoją muzyczną tożsamość. Niewielu artystów może pochwalić się takimi dokonaniami, a wiele z nich nigdy tego nie osiąga. W ramach tej tożsamości rzeczony rockman jest w pełni sobą. Pokazuje, że mimo ukształtowanej świadomości muzycznej, nie zatracił umiejętności zdumienia się.
Omawiając krążek nie sposób nie wspomnieć faktu, że do jego nagrania pan Hodgson zaprosił wręcz armię muzyków, pochodzących głównie z Francji w liczbie około 30, plus Praską Orkiestrę Symfoniczną pod przewodnictwem Mario Klemensa. Jeśli dodamy do tego bułgarski chór "Philippopolis", którego nutami zarządza Hristo Arabadjiev, dostajemy wstępny obraz zawartości płyty. Oprócz core'owego zespołu rockowego (dwie gitary elektryczne, bass, organy Hammonda, pianino, perkusja) można usłyszeć inne ciekawe instrumenty: dudy, gitara Arpeggio, akordeon czy obój, a i również wilk o imieniu Sevik ma swoją partię w "Death And The Zoo".
Wśród "zwyczajnych" muzyków figurują takie nazwiska jak legendarny gitarzysta Yes, Trevor Rabin, udzielający się w "The More I Look". Na otwierającym album "Along Came Mary" za bębnami zasiadł Gerry Conway, odpowiedzialny za sekcję rytmiczną Fairport Convention, zaś smaczku dodaje w "Death And The Zoo" obecność Jeffa Philipsa, byłego perkusisty Chris'a de Burgh'a (który nomen omen koncertował w latach 70-tych z Supertrampem).
Album otwiera nieśpieszne interludium, które uzupełnia wystukiwany Alfabet Morse'a, po czym słyszymy fragment wypowiedzi młodej Królowej Elżbiety II jaka została zarejestrowana w 1940 roku w radio. Po niej wchodzi 12-strunowa gitara akustyczna i dudy, uzupełnione przez niepodrabialny głos Rogera. Melodia powoli rozwija się, aż do hymnicznego finału podkreślonego przez szkocką perkusję i wspaniałe harmonie wokalne. Doskonałe wprowadzenie w ten wspaniały album.
Kolejna propozycja to nieco nostalgiczny i słodkawy "The More I Look" z fajnym, wpadającym w ucho refrenem. Na uwagę zasługuje fakt, iż w nagraniach do tego utworu wziął udział wspomniany gitarzysta Yes, Trevor Rabin. Moim zdaniem jedynym minusem tego utworu jest mało ciekawa zwrotka - melodia jednym uchem wpada, drugim wypada. Na szczęście dalej jest już ciekawiej.
"Showdown" to porywający kawałek z wybuchową wręcz harmonijką ustną, którą uzupełniają w tle skrzypce, a całość spina rytmiczny groove. Dużo tu dzieje się. Mamy wsamplowaną wypowiedź Jessego Jacksona i Ronalda Reagana ("Rząd nie jest rozwiązaniem dla naszego problemu. To rząd jest problemem"), którą uzupełnia fajna sekcja smyczkowa. Wokalista daje upust swojej spontaniczności, improwizując swoim głosem. Utwór był w przeszłości grany na koncertach muzyka (choćby podczas jego powrotu na scenę w 1996 roku, by chwilę później trafić na "Rites Of the Passage").
"Hungry" to chwytliwa piosenka miłosna o samotności z wpadającą w ucho linią melodyczną saksofonu (przypominającą nieco czasy "It's Raining Again") i ciekawym wideoklipem, w którym mieszkanie artysty nawiedza prawdziwa katastrofa. Nie dziwi mnie fakt, że utwór wybrano na pierwszy singiel, bowiem posiada silny potencjał komercyjny, który został należycie wykorzystany przez mainstreamowe media.
Po nim artysta raczy nas uroczą, choć smutną akustyczną "Garden", w której do skrzypcowego tła uzupełnianego rytmicznym dźwiękiem dzwonków przygrywa akordeon. Ciekawostką jest fakt, że autor napisał ten utwór.. na początku lat 70-tych, kiedy grał jeszcze w zespole Supertramp. Dopiero 30 latach piosenka została na nowo zaaranżowana.
Wstęp do "Death And The Zoo" to poruszające interludium, w którym usłyszymy wspomnianego wilka o imieniu Sevik, co z kolei prowadzi nas do wspaniałej, prostej ballady fortepianowej. Wkrótce jednak, melodia rozkwita, wybuchając wpierw ciekawą wokalizą, a po niej - różnorodnością hałasów wszelakich zwierząt, jakie można spotkać w Zoo, aż do finałowego crescendo, po czym muzyka wycisza się i wraca do fortepianowego początku. Istne cudo!
"Love Is a Thousand Times" przywołuje wspomnienia z czasów kiedy Roger współpracował z Rickiem Davisem w grupie Supertramp. Jest to krótka, aczkolwiek słodka, emocjonalna piosenka, w której można odczuć pewną lekkość stylu, bowiem i tutaj autor bawi się swoim głosem oraz strukturą utworu.
Następnie zostajemy w melancholijnym nastroju za sprawą cudnej "Say Goodbye". To jedna z najpiękniejszych, najcudowniejszych, choć i najsmutniejszych ballad jakie kiedykolwiek powstały spod pióra pana Hodgsona. Piękną linię melodyczną uzupełnia tu poruszająca do głębi skrzypcowa solówka wspierana przez bułgarski chór "Philippopolis". W warstwie lirycznej jest to jednocześnie lament na dawne dni i prośba, aby w tym samym czasie przyjąć to, co może przynieść przyszłość. Prawdziwa perła!
No i zbliżamy się do finału. Utwór tytułowy to prawie dziewięciominutowa suita, a jednocześnie najdłuższy utwór na płycie. Otwiera go odgłos śnieżnej wichury i emocjonalna solówka zagrana na harmonijce ustnej, której towarzyszy szept zmęczonego mężczyzny:
"Oh nie, kolejne schody. Wydają się nigdy nie kończyć".
I wtedy wchodzi pianino, a wraz z nim Hodgson donośnie pyta:
"Kto powie, kto wie, dokąd statek pożegluje
Spędzając czas pod drzewami, stan umysłu, stan spokoju"
Wraz z rozwojem utworu napięcie liryczne i emocjonalne rośnie:
"Łatwo przyszło, łatwo poszło, co za życie, co za show
Pojmana w stary, znany sposób, czy nasza miłość się zgubi
Odejdzie? Odejdzie? (...)
Otwórz drzwi, chcę być z Tobą
Otwórz drzwi, chcę się z Tobą bawić
Otwórz drzwi, chcę śnić z Tobą
Otwórz drzwi, chcę teraz z Tobą zostać"
Tło urozmaicają szkocka perkusja i hiszpańska gitara. Rosnące napięcie w ostateczności doprowadza do głosu bułgarski chór i orkiestrę symfoniczną, która pięknie podsumowuje utwór, prowadząc do jego wyciszającego zakończenia. Zdecydowanie najlepszy utwór na płycie.
"For Every Man" to kolejna, powoli rozwijana akustyczna ballada niosąca nostalgię, a także frywolność dziecinnych lat, wyrażona w finale wokalizą chóru dziecięcego: "There's nothing that we know, just watch the magic flow", który płynie aż do wyciszającego zakończenia. Przyznam szczerze, że utwór domykający płytę szczególnie wpadł w ucho mojej kochanej Siostrzyczce, bowiem pokochała go całym swoim sercem. Ja nieco mniej, ale nie na tyle mało, by przełączać pilotem na inny utwór.
Album, choć zawiera muzykę mniej komercyjną niż Supertramp, został pozytywnie odebrany zarówno przez fanów jak i krytykę. Serwis internetowy Allmusic opisał jako najbliższy stylistycznie "Famous Last Words", ostatniemu krążkowi, który Hodgson nagrał w macierzystej grupie.
Choć "Open The Door" nie zdobył wielkiej popularności (przykładowo w Niemczech album zdobył 33 oczko, utrzymując się przez 6 tygodni na liście bestsellerów), to z pewnością pokazał, że sztuka wcale nie musi być związana na siłę z komercją. Czasami wystarczy wydać krążek wyrażający własną osobowość, efekty muzycznych poszukiwań, swoje emocje i przemyślenia, jednocześnie nie narażając jakość dzieła na szwank, nadając temu bardziej osobisty wymiar.
Wprawdzie słychać czasami echa współpracy panów Hodgson-Davies, mimo wszystko można powiedzieć, że materiał broni się dojrzałością stylistyczną i różnorodnością instrumentalną. Znajdziemy tutaj dzieła typowo progresywne ("Open The Door", "Death And The Zoo"), folk rockowe ("Along Came Mary", "Showdown"), po komercyjne piosenki ("Hungry", "Say Goodbye"). Roger Hodgson udowodnił tym samym, że jako solista jest w pełni ukształtowanym artystą, którego zamiłowania dotyczą nie tylko rocka progresywnego, ale również folk rocka.
Zastrzeżeń nie budzi głos rzeczonego rockmana, bowiem mimo 50 lat na karku, pozostaje czysty, emocjonalnie wyrażając wypowiedź liryczną.
Podsumowując, można powiedzieć, że "Open The Door" zdecydowanie broni się jako całość. Jedynie nie przekonuje mnie melodia zwrotki "The More I Look". Mimo to, uważam, że jest to bardzo porządny album. Myślę, że wielbicieli tego sympatycznego Brytyjczyka nie trzeba będzie długo przekonywać do jego (dotychczas) najnowszego dzieła. A tych, co nie poznali do tej pory jego twórczości, zdecydowanie polecam zajrzenie do jego zawartości. Myślę, że artysta wynagrodził wszystkim fanom 13 lat oczekiwania na rzeczony krążek. Pozostaje tylko życzyć mu kolejnych, wspaniałych dzieł na miarę "Open The Door". Mocna 8.