Schyłek lat 70-tych był szczególnie trudny dla kwartetu z Manchesteru, bowiem narastały w zespole napięcia spowodowane różnicą poglądów dotyczących dalszego artystycznego kierunku. Z jednej strony klawiszowiec (Woolly Wolstenholme) naciskał na pozostałych towarzyszy, aby powrócili do grania bardziej progresywnych form, podczas gdy pozostałą część formacji wyraźnie interesował kierunek komercyjny. Kiedy w czerwcu 1979 roku zakończyła się trasa promująca krążek „XII” (wydany rok wcześniej), muzycy praktycznie z marszu weszli do studia, by nagrać jego następcę. Pan Wolstenholme zaproponował, aby miejsce na jego dwie kompozycje na płycie zapełnić utworami typu „Lives On The Line", "A Prospect Of Whitby", "Maestoso: A Hymn In The Roof Of The World", "White Sails", "Gates Of Heaven" czy "American Excess", ale podczas pierwszych prób nagraniowych (na pierwszy rzut zespół opracowywał „Capricorn”) kryzys osiągnął swoje apogeum, w wyniku którego zniechęcony i rozgoryczony pan Wolstenholme zdał sobie sprawę, że praca z kompanami już nie przynosi mu radości i artystycznego spełnienia, wobec czego oświadczył pozostałym muzykom, że opuszcza pokład BJH. Również ta wieść podzieliła członków zespołu. Basista Les Holroyd, którego piosenki wyraźnie od dłuższego czasu zmierzały w kierunku lżejszych poprockowych form, w późniejszych wywiadach przyznał, że poparł tę decyzję, ponieważ łatwiej mu było komponować we dwójkę z gitarzystą Johnem Lees, którego muzyczne zainteresowania ciążyły coraz częściej w tym samym kierunku. Z kolei zdesperowany pan Lees próbował odwieść swojego wieloletniego przyjaciela od tej brzemiennej w skutkach decyzji, lecz ten uparcie nie zmieniał swojego zdania. Wyjaśniał, że jest rozgoryczony nie tylko muzycznym kierunkiem formacji, ale również faktem, iż począwszy od 1974 roku (czyli od czasu wydania albumu „Everyone Is Everybody Else”) jego piosenki coraz rzadziej gościły na albumach brytyjskiego kwartetu. W ostateczności John Lees dał za wygraną, wobec powyższego miejsce dla dwóch kompozycji Woollego zastąpiono utworami spółki Lees-Holroyd.
W obliczu trwających sesji nagraniowych należało naprędce zapełnić lukę po klawiszowcu. Wybór trafił na Kevina McAlea, który do tej pory wspierał Kate Bush na jej koncertach. W tej dość trudnej sytuacji dokończono nagrania. 5 listopada 1979 roku nowy album ujrzał światło dzienne.
Jak więc prezentuje się jego zawartość po latach? Jeśli porównać „Eyes Of The Universe” z jego poprzednikami, ów charakteryzuje się cięższym brzmieniem; na pierwszy plan wysunięto gęste faktury gitar, a miękkie pasaże klawiszowe zastąpiono futurystycznie brzmiącymi syntezatorami. Czy to dobrze? To zależy. Miejscami można mieć wrażenie jakby gitary prowadziły walkę o palmę pierwszeństwa z syntezatorami, przez co niektóre fragmenty krążka są wyeksponowane przez drapieżną ścianę dźwięku gitar (choćby w outro do „Sperratus”). Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że jest to najbardziej rockowy album spośród wszystkich propozycji spod znaku BJH. Brzmienie jest tu mocne, rockowe, z pazurem, jedynie gdzieniegdzie poprzecinane łagodnymi hymnami, pełnymi uniesień i nostalgii. Dla fanów, którzy byli przyzwyczajeni do łagodniejszego oblicza zespołu, zetknięcie z „Eyes Of The Universe” może być szokiem. Z drugiej strony niektórym wielbicielom dźwięków spod znaku rockowego motyla mogło brakować utworów o wyraźnie rockowej ekspresji. Rzeczony krążek stanowi ukłon w stronę tychże osób.
Album otwiera zapętlony syntezator, któremu wtóruje mocne gitarowe wejście, rozpędzające powoli „Love On The Line”, uzupełnione przez śpiew Lesa Holroyda, a także świetna solówka gitarowa w końcowej jego fazie. Podobno tytuł piosenki to pierwowzór „Lives On The Line”, piosenki autorstwa Woollego Wolstenholme'a. Utwór ten jest silnym świadectwem zmiany kierunku stylistycznego grupy na bardziej komercyjny.
Rockowy charakter posiada również sukcesor w postaci „Alright Down Get Boogie (Mu Ala Rusic)”. Chwytliwy temat gitarowy podbity rozpędzoną sekcją rytmiczną powoduje, że nogi same rwą się do tańca. Choć refren jest nieciekawy, całość nadrabia wspaniałą dynamiką.
Wytchnienie przynosi prawdziwy klejnot, jaki wyszedł spod pióra Lesa Holroyda. „The Song (They Love To Sing)” rozpoczyna zapętlony syntezator, w którego miejsce powoli wchodzi jednostajnie grające pianino. Autor tej przepięknej pieśni śpiewa bardzo delikatnie, wręcz eterycznie. W dostojnym refrenie zwrotkę urozmaicają przeróżne efekty dźwiękowe, a końcówkę utworu zwieńcza łagodnie płynące pianino.
Z kolei „Skin Flicks” otwiera sinusoidalny syntezator, po którym John Lees zaczyna śpiewać dość przeciętny refren w towarzystwie gitary akustycznej. Kompozycja przecięta jest mniej więcej w połowie wstawką z wysuniętymi na pierwszy plan gitarami akustycznymi, bongosami, zaś brzmienie wciśnięto w ramy stylizacji na folk wysp hawajskich. Mimo, że piosenka posiada charakter progresywny, wypada bardzo nośnie i przebojowo.
„Sperratus” to z kolei rocker wprowadzający nastrój melancholii, by w refrenie rozpędzić się niczym lokomotywa zmierzająca bezkompromisowo do swojego celu. Rzeczone dzieło wieńczy prawdziwa galopada rytmiczno-gitarowa, ozdobiona drapieżnym syntezatorowym tłem. Jest to jeden z świetnych przykładów, w jaki sposób BJH umiejętnie łączyło rockową ekspresję ze smutkiem.
„Rock And Roll Lady” to typowy utwór radiowy; posiada bowiem przebojową melodię, chwytliwy główny temat i melodyjny refren. Jednak nic ponad to sobą nie reprezentuje.
„Capricorn” to mój ulubieniec z całej płyty. Rozpoczyna go syntezator, po którym wchodzi melodyjny główny temat gitarowy oraz śpiew pana Lees'a. Utwór powoli rozkręca się, by wybuchnąć po raz kolejny ścianą gęstych faktur gitarowych w melodyjnym refrenie. Również i tu dominuje mocne, agresywne, rockowe granie.
Płytę wieńczy wspaniała ballada „Play To The World”, zanurzona po brzegi w nostalgii. Na pierwszy rzut oka niby nic, ale proszę posłuchać emocjonalnej solówki saksofonu zagranej przez Alana Fawkes'a w końcowej fazie utworu. Nietrudno opędzić się od wrażenia, iż zespół miał świadomość, że wraz z rzeczoną płytą nastała nowa epoka w karierze grupy. Ta piosenka nie pozostawia złudzeń, że odtąd trio z Manchesteru grać będzie już nie taką samą muzykę dla świata...
Omawiając „Eyes Of The Universe” trudno pominąć jego liryczną stronę. Niestety, tu czeka lekkie rozczarowanie dla tych, którzy oczekiwali różnorodnej problematyki, z której zespół słynął. Wieje nieco monotematycznością, ponieważ aż 5 utworów (czyli większość przestrzeni na płycie) jest wypełniona refleksją na temat przemysłu muzycznego. Mamy tu bowiem analizę relacji muzyka z publicznością („The Song”), zaś samą muzykę przyrównuje do kobiety, która szuka kolejnych ofiar („Rock And Roll Lady”). I choć kariera w przemyśle muzycznym posiada swoje cienie (o czym zespół z ironią opowiada w „Sperratus”), to z drugiej strony uwielbienie publiczności daje poczucie sensu i spełnienia („Play To The World”). Uzupełnieniem krążka jest „Alright Down Get Boogie” będący komentarzem do trwającego na przełomie lat 70-tych i 80-tych szaleństwa na punkcie muzyki disco. W zestawie odstaje „Skin Flicks”, w którym zespół skrytykował postawy kobiet spragnionych pieniędzy i sławy za cenę sprzedawania swojego ciała i wykorzystywania ludzi do swoich celów. Zbiór uzupełnia „Capricorn”, w którym skompletowano cytaty z różnych książek science-fiction, w jakich rozczytuje się po dziś dzień gitarzysta John Lees.
Album „Eyes Of The Universe” odniósł oszałamiający sukces (szczególnie w Niemczech, gdzie dotarł do 3. oczka, a w Norwegii trafił na 6. pozycję). Pod koniec 1979 roku pokrył się złotem, a następnie platyną, rozchodząc się w samych Niemczech w nakładzie ponad pół miliona egzemplarzy. Sukces odniósł również singiel promujący, bowiem „Love On The Line” okrzyknięto wielkim przebojem w kraju Germanów, w wyniku czego brak zainteresowania krążkiem ze strony prasy brytyjskiej zespół zdyskontował sobie u naszych zachodnich sąsiadów, a wiosenno-letnią trasę promującą w kolejnym roku zwieńczył darmowym występem w dniu 30 sierpnia 1980 roku na polach przed berlińskim Reichstagiem. Wtedy przyszło ponad 250 000 fanów. Było to wielkie wydarzenie i szczytowe osiągnięcie w całej długiej karierze Barclayów.
Pomimo ogromnego sukcesu płyta nie jest wolna od wad. Jej cechą charakterystyczną (a jednocześnie główną wadą) jest plastikowe, płaskie brzmienie. Ewidentnie brakuje tu duszy pana Wolstenholme'a, którego inspiracje sięgały muzyki staroangielskiej, ozdabiając tym samym utwory spod znaku rockowego motyla w pełne dostojeństwa pieśni. W efekcie braku jego osoby ucierpiała sama muzyka, bo choć piosenki nadal trzymają równy poziom, rzadko prezentują formy progresywne (jak to miało miejsce choćby na krążku „Octoberon” z 1976 roku). Brzmienie na „Eyes Of The Universe” uległo bezpowrotnej zmianie na rzecz muzyki dostosowanej do masowego odbiorcy. Z perspektywy czasu razi ono płytkością oraz brakiem symfonicznego rozmachu, charakterystycznego dla lat poprzednich. Ponadto w wyniku komercjalizacji muzyki ucierpiała też różnorodność instrumentarium; zastosowano tu bowiem typowy zestaw rockowy: bas, gitara, perkusja i syntezatory. Jedynie gdzieniegdzie można doszukać się urozmaicenia w postaci banjo, tamburyna, pianina czy saksofonu.
Nie wszystkim musi podobać się ten album. Moim zdaniem należy go rozpatrywać w kontekście zjawisk w przemyśle muzycznym jakie miały miejsce na przełomie lat 70-tych i 80-tych. W tamtym czasie w Wielkiej Brytanii publiczność porywał drapieżny punk rock, a nowa fala new romantic, której kwintesencją były bogate brzmienia syntezatorowe, powoli budziła się do życia. Ponadto wytwórnie płytowe coraz częściej naciskały na wyniki sprzedaży płyt, pomijając tym samym aspekt artystyczny, co przyczyniało się do powstania swoistego kompromisu szeregu artystów z komercjalizacją rynku muzycznego. W konsekwencji muzykom łatwiej było wydać krążek wypełniony przebojami niż album naszpikowany od stóp do głów pompatyczną muzyką, będącą kwintesencją przemyśleń autora na tak wydumane tematy jak egzystencja myszek na Marsie. W tym kontekście nie dziwi fakt, że „Eyes Of The Universe” posiada bardzo komercyjne brzmienie. Pomimo oczywistych wad i tu wielbiciele Barclay James Harvest mogą znaleźć coś dla siebie (chociażby nawiązujący do przeszłych dokonań dostojny „The Song”, czy nostalgiczny „Play To The World”). Swoistym magnum opus tego albumu jest „Sperratus”, jeden z najlepszych progrockowych kawałków jakie wyszły spod pióra pana Leesa. Choć i on nie jest wolny od wad, z pewnością zasługuje na uwagę słuchaczy. Ponadto, mimo, że „Love On The Line”, czy „Capricorn” to czysty pop rock, ciągle trzyma on równy, wysoki poziom.
Biorąc powyższe rozważania pod uwagę należy stwierdzić, że „Eyes Of The Universe” mimo wszystko nie zawodzi. Album, choć pozbawiony dawnych inspiracji. trzyma przyzwoity poziom. Pomimo braku obecności osoby Woollego, zespół zachował najważniejsze elementy swojego niepowtarzalnego, wypracowanego przez lata, stylu (czyli patetyczność, smutek oraz wspaniałe harmonie wokalne). W moim odczuciu siłą „Eyes Of The Universe” są wyraziste i zróżnicowane melodie oraz miejscami silny nastrój nostalgii wciśnięty pomiędzy rockowe petardy.
Fanom zespołu nie trzeba tej płyty przedstawiać. Ci którzy spotkają się po raz pierwszy z ich twórczością powinni być świadomi kontekstu powstawania tego albumu i w nim go rozpatrywać. Tym niemniej jest to niezła płyta, można posłuchać.