W dzisiejszych czasach trudno już naprawdę w muzyce o coś świeżego, oryginalnego. Coś, co wywołałoby efekt prawdziwego „wow”. Jeszcze trudniej znaleźć to w coraz bardziej kostniejącym rocku progresywnym, o którym zresztą tak wiele na łamach naszego portalu piszemy. A jednak trafiłem na rzecz, która może nie wywróciła mojego muzycznego świata, niemniej zaoferowała całkiem spory powiew świeżości. Może nie najoryginalniejszy na tym łez padole, jednak budzący spory szacunek. Cóż to takiego? O tym poniżej. Przed państwem The Omnific!
To młoda australijska formacja, a w zasadzie trio, które zadebiutowało w 2016 roku EP-ką Sonorous. Potem były jeszcze małe płytki: Kismet (2017), The Mind's Eye (2019) i Ne Plus Ultra (2021). I oto dosłownie przed dziesięcioma dniami ukazał się ich długo oczekiwany, pełnowymiarowy album Escapdes, przykuwający zresztą uwagę świetną okładką.
Co w nich jest takiego niezwykłego? Otóż formację tworzy dwóch basistów (Matt Fack, Toby Peterson-Stewart) i perkusista (Jerome Lematua). I nikt więcej! Co grają? Najprościej byłoby napisać: instrumentalny progresywny metal. Ale to byłoby wobec nich najzwyczajniej nie fair. Bo to co robią, przy pomocy praktycznie tylko tych trzech instrumentów, przerasta niekiedy rozbuchane produkcje progmetalowe pełne symfoniczności, klawiszowych pasaży i popisowych gitar. No właśnie! Tu nie ma gitar, a mimo to panowie robią taki dym, jak niejeden przeciężki skład ustawiający gitarowe ściany. W efekcie tegoż szczęka słuchacza opada z każdą kolejną kompozycją coraz niżej.
Czego my tu nie mamy?! Bazą oczywiście jest progresywny rock ze swoją wielowątkowością i zmianą tempa. Z matematyczną precyzją, wpisaną w karkołomne łamańce, grającą sekcją rytmiczną. Jest djent, jest groove, jest funk. Jednym słowem, ciężar kontrastujący z lekkością. A wszystko to otulone delikatnymi elektronicznymi pasażami dźwiękowymi opartymi na syntezatorach. Przez co jest to totalnie zjadliwe i przyswajalne. Ba! Wręcz atrakcyjne melodycznie. Wystarczy posłuchać ambientowo – postrockowego Dwam albo tytułowej miniaturki Escapades. Zresztą w wielu kompozycjach dają oddech dorzucając stonowane wstępy bądź zwieńczenia.
Generalnie jednak nie biorą jeńców. Jest w tej muzyce jakaś nieokiełznana energia, dynamika i ołowiowy wręcz ciężar. Najlepiej to wszystko słuchać na dość mocno podkręconej gałeczce głośności, do tego na dobrym wzmacniaczu i głośnikach. Bo produkcja też jest soczysta, selektywna i chwilami „wywraca wnętrzności”. Do tego panowie mają kawał znakomitej techniki. Ale nie jest to przerost formy nad treścią, bo kompozycje są przemyślane, wcale nieprzegadane i niezbyt długie. Odpalcie zresztą już pierwszy numer - kapitalny Antecedent. Przeczytałem o nich gdzieś, że to basowa wersja Animal as Leaders. Hmm…, coś w tym jest. Zauważyłem też, że masteringu całości dokonał Ermin Hamidovic, który pracował z Periphery, Devin Townsend Band i młodym australijskim wirtuozem gitary, Plinim. I to też mogą być dobre tropy. Albo nasze inteligentne Disperse, które wydaje się prezentować podobną filozofię myślenia o muzyce. Ja dostałem w twarz. Mnie to ruszyło. Jedno z muzycznych odkryć tego roku.