Pionierzy progresywnego metalu, po czterech latach od wydania bardzo udanego Theories Of Flight, powracają z nowym albumem. Płytą dosyć wyjątkową na tle ich dotychczasowego dorobku. Bo mimo tego, że są już na scenie ponad 35 lat w dalszym ciągu chce im się szukać inności i mieszać w wypracowanym przez lata stylu. I tylko szkoda, że tak zasłużony dla progmetalu zespół nie cieszy się już dziś takim zainteresowaniem jak ci, którzy swego czasu czerpali od nich inspiracje (Dream Theater).
Symbolem tej płyty jest liczba „13”. Bo to trzynasty album Amerykanów, do tego zawierający trzynaście kompozycji. Przy okazji wyszedł im najdłuższy krążek w całej dyskografii, trwający ponad 72 minuty. Pewnie że delikatne uszczuplenie go o kilkanaście minut zrobiłoby mu dobrze, niemniej i tak znajdziemy na nim dużo wartościowego materiału.
Kluczem jest tu różnorodność. Kto wie, czy to nie ich najbardziej urozmaicona płyta w karierze, pokazująca zespół czasami z zaskakującej strony. Oczywiście pryncypia pozostają niezmienne. Lwia część płyty to soczysty, progresywny metal z pomysłowo zaaranżowanymi kompozycjami, świetnymi riffami Jima Matheosa, iskrzącymi, precyzyjnymi solówkami, częstymi zmianami rytmu i jakże charakterystycznym wokalem Raya Aldera.
To wszystko słyszymy już w otwierającym całość rozbudowanym The Destination Onward, rozpoczętym klimatycznie i tajemniczo, z czasem atakującym metalowym żarem, ale też dobrą melodią harmonicznie zaśpiewanego refrenu. Generalnie, zapamiętywalne melodyczne tematy to spora siła tej płyty. Nie wchodzą może od razu, ale zyskują i uzależniają z każdym następnym przesłuchaniem. Równie efektowne są inne rzeczy utrzymane w tej stylistyce - Shuttered World, Alone We Walk ale też bardziej rozpędzone i zwarte Scars czy Glass Houses.
Nie te jednak utwory najbardziej zaskakują. Odmiennością są kompozycje bardzo proste i wręcz piosenkowe. Pierwszym przykładem niech będzie jakże spokojny Now Comes The Rain z nieskomplikowanym rytmem. Następujący zaraz po nim The Way Home praktycznie w pierwszej części jest nastrojową balladą z natchnionym śpiewem Aldera. Dopiero później dostajemy w nim najbardziej matematyczne riffy na całej płycie. To co jednak się dzieje w szóstej komozycji, Under The Sun, jest niemalże szokiem. Gdyby nie głos Aldera nigdy nie pomyślałbym, że to Fates Warning. Dlaczego? To w zasadzie radiowa piosenka przecudnie rozpoczęta prawdziwymi smyczkami (po raz pierwszy w historii FW), których ładne figury usłyszymy jeszcze w dalszej części piosenki. Odpowiadają za nie skrzypaczka Mika Posen oraz wiolonczelista Raphael Weinroth-Browne znany doskonale ze współpracy z Leprous. Ponadto aranżacyjną bazą całego utworu jest akustyczna gitara. Tę usłyszymy jeszcze choćby w Begin Again, mającym na początku lekko funkującą sekcję rytmiczną i przede wszystkim w ascetycznym finale o wymownym tytule The Last Song. A to nie koniec zaskoczeń, bo jest choćby też dosyć stonowany When Snow Falls, w którym gościnnie na perkusji zagrał sam Gavin Harrison (King Crimson, Pineapple Thief, ex-Porcupine Tree)! Nie wolno też zapomnieć o najdłuższym w zestawie The Longest Shadow of the Day, w którym panowie na początku flirtują z jazzowymi klimatami.
Bardzo wartościowa płyta, na której weterani progmetalu pokazują, że w dalszym ciągu mają pomysł na siebie. Miłośnicy stylu nie powinni o niej zapomnieć w tegorocznych podsumowaniach płytowych.