W połowie lat sześćdziesiątych prawdziwą kolebką rodzącej się nowej muzyki było San Francisco. Miasto to było miejscem pielgrzymek tysięcy młodych ludzi, których pociągała wolna miłość, narkotyki i muzyka. Dzielnica San Francisco, Haight-Ashbury stała się prawdziwym centrum artystycznych wydarzeń. To tam osiedlali się i tworzyli ludzie mający wiele do powiedzenia w tej nowej rzeczywistości. Kwitnące pomysły i propozycje podważały tradycyjne wartości społeczeństwa. Pojawiały się nowe dźwięki, wypełniające ulice i całe przestrzenie wokół. Powstawało mnóstwo nowych zespołów, eksperymentujących z dźwiękami zupełnie wcześniej nie znanymi, a będącymi wynikiem działania środków halucynogennych. Muzyczne wpływy tych podróży to folk i blues, ale również brytyjska inwazja. Cała ta mieszanka psychodelii, narkotyków i rocka doprowadziła do wyraźnie identyfikowalnego dźwięku, psychodelicznego rocka San Francisco i acid rocka. Największymi „nośnikami” tego dźwięku były takie zespoły jak Big Brother and The Holding Company, Country Joe and The Fish, Grateful Dead, Jefferson Airplane i Quicksilver Messenger Service. Ale byli też inni artyści, którzy byli częścią tego trendu i wykonali dobrze swoją pracę, ale mimo to zostali zapomniani przez ogół społeczeństwa. To byli artyści którym się nie udało. Jednym z nich była kalifornijska formacja Tripsichord Music Box.
Grupa powstała w 1965 roku w Santa Barbara i po paru miesiącach garażowego grania w tamtejszych klubach zdecydowała się na przeprowadzkę do San Francisco. Po dotarciu na miejsce skontaktowali się z kierownikiem i producentem Matthew Katzem, odkrywcą i promotorem takich zespołów, jak Jefferson Airplane, It’s A Beautiful Day i Moby Grape, i podpisali kontrakt płytowy.
Tripsichord Music Box w rzeczywistości był świetnym zespołem, prawdziwą grupą, która wydała bardzo dobry album w 1970 roku i nijak nie potrafię odpowiedzieć na pytanie, dlaczego im się nie udało?
Utwory zawarte na płycie to solidny San Francisco acid rock – punkt środkowy ciężkiej gitarowej psychodelii połączony zwięzłym pomostem z krótszymi piosenkami inspirowanymi folk rockiem i country rockiem, z dużą ilością melodyjnej pracy na gitarze. Muzyka kipi krępującym bogactwem, zarówno muzycznych jak i mrocznych lirycznych obrazów. Uwagę zwraca brzmienie dwóch gitar, które czasami się uzupełniają a czasami atakują, walczą i elegancko podają sobie rękę.
Tu nie ma słabych punktów.
O proszę, „On the Last Ride”, powoli płynie wraz z dobrze wkomponowanym wokalem a spod igły wychodzi zróżnicowana gitara sięgająca po drżące dźwięki by pod koniec przejść w zrelaksowaną nutę, co brzmi świetnie. Albo „The New World” typowa gitarowa psychodelia z dużą ilością basu i perkusji i ciekawym marzycielskim efektem wokalnym. David Zandinotti jest głównym wokalistą w tym kawałku, jego chrapliwy głos dominuje ale nagle mamy połączenie z kobiecym wokalem i to w trakcie bardzo melodyjnego fragmentu. A jednak to nie jest wokal damski, to emanujący z gardła głos perkusisty Randy Gordona… niesamowite. Przeznaczenie utworu zmienia się również z hard rockowego tunelu w szybki i wirtuozowski jam wraz z długim improwizowanym solem gitary.
Różnorodność nagrań dodaje uroku płycie. Unosząca się w powietrzu lekka piosenka „Son Of The Morning” zachwyca zgrabną gitarą, fortepianem i ładnymi przemyślanymi bębnami by następnie w całkowicie przyjemny sposób zmienić się w jazzowy pojazd z okrutnymi i pełnymi temperamentu gitarowymi solówkami w długich improwizowanych interludiach. Country rockowy numer „We Have Passed Away” swobodnie opada w dźwiękach akustycznych gitar, brzmiących krystalicznie czysto.
Przyjemnie płynąca melodia wypełnia utwór „Black Door”, a zachwycić się można nieskrępowanymi dźwiękami gitary, które idealnie tu pasują.
Drugą stronę płyty rozpoczyna „Short Order Steward” mający bardzo dobre wykonanie wokalne, odmienne i pełne soulu. Kołysząca gitara dodaje animuszu żeńskiemu chórkowi. Mająca lekko hiszpański styl „The Narrow Gate” podchodzi swobodnym dźwiękiem i miękką perkusją, natomiast „Fly Baby” ma nieco mroczniejszą i marzycielską atmosferę. Muzycy udanie łączą senność z czymś lekkim i lirycznym a punktem kulminacyjnym jest długie improwizowane zaproszenie, które lśni ponad świetną perkusję i linię basu. Płytę kończy wesoła i piękna piosenka „Everlasting Joy” broniąca się fantastyczną płynną melodią i pierzastą gitarą. I to tyle. To naprawdę wspaniały album poruszający się swobodnie między rockiem, folkiem, bluesem oraz country i hard rockiem, między konserwatywnymi i lirycznymi dźwiękami a mrocznymi i ciemnymi tonami. Świetne melodie będące zróżnicowane z krystalicznie czystym dźwiękiem.
Szkoda, że im się nie udało.