Piosenka zostaje napisana, a jeśli jest wystarczająco wyjątkowa, czeka na artystę, który się jej podejmie, odciskając na niej swoje niezatarte piętno, tak że wszystkie inne wersje będą odtąd porównywane do tego jednego, niezapomnianego ujęcia. Nikt nie jest pewien, kto napisał "House of the Rising Sun". Muzykolog Alan Lomax nie potrafił wskazać dokładnego pochodzenia tej pieśni choć znalazł dowody na to, że muzycy jazzowi znali ją jeszcze przed I wojną światową. W tych wersjach narratorką jest kobieta opłakująca swój powrót do prostytucji. Męscy wokaliści uczynili z tej piosenki „ruinę wielu biednych chłopców”. Gdy nadeszły lata 60-te, legenda folku Dave Van Ronk na stałe włączył do swego repertuaru intensywne wykonanie numeru „House of the Rising Sun”. Jego młody uczeń, Bob Dylan w dużej mierze naśladował aranż Van Ronka i zamieścił ją na swoim debiucie. Mniej więcej w tym samym czasie Eric Burdon usłyszał tę pieśń od lokalnego piosenkarza ludowego w Anglii. Wprowadzając ją do repertuaru swojej grupy The Animals, numer został zelektryfikowany i zamieszczony w 1964 roku na singlu. Wersja ta odniosła niebywały sukces i to do tego stopnia, że pytając, kto napisał „House of the Rising Sun” wielu mówi, że The Animals. Fundamentem melodii jest stoicka partia gitary Hiltona Valentine’a, podczas gdy organy Alana Price’a próbują uwolnić każdą torturowaną duszę uwięzioną w tym złowrogim miejscu. „Jest taki dom w Nowym Orleanie/ Nazywają go domem wschodzącego słońca/ I był ruiną wielu biednych chłopców/ I Boże, wiem, że jestem z jednym z nich” śpiewa Burdon. I właśnie to jak śpiewa jest bez wątpienia wielkim wydarzeniem. Jeśli muzyka brzmi niemal jak nadprzyrodzona, to wokal nadaje piosence ziemskie serce, rozdarte na dwie części przez obciążone kości i przegrane zakłady. Burdon temperuje swój występ, zaczynając nisko i ze śmiertelnie poważnym zamiarem przyciągnięcia uwagi słuchacza. Kiedy wznosi się wyżej, cały ból i udręka wylewają się na zewnątrz. Tragizm utworu polega na tym, że narrator jakby stracił wolną wolę. Wie, że ten dom będzie jego potępieniem, a jednak jest w drodze, gdy opowiada swoją smutną historię.
Jak pisałem numer ten został nagrany i wydany w Anglii w postaci singla, natomiast w Stanach znalazł się on na długogrającym debiucie zespołu.
Kiedy historycy rocka dyskutują nad spuścizną Brytyjskiej Inwazji, The Animals porównywani do współczesnych im kapel wyróżniają się tym, że jako jedyna i pierwsza grupa rockowa w tamtym czasie, mogła pochwalić się organami, które nie były tylko tłem ale podstawą swojego brzmienia. Innym wyznacznikiem The Animals jest oczywiście wokalista Eric Burdon, którego głęboki, gruby, szorstki głos jest bliższy dramatycznym opowieściom powstałym na progu zapadłej chaty u brzegów Mississippi. Debiut The Animals pokazuje jak wiele zespół zrobił dla popularyzacji bluesa i rhythm and bluesa dzięki swojemu unikalnemu brzmieniu i nowatorskiemu podejściu. No cóż, genialnych singli w wersji brytyjskiej płyty nie znajdziemy ale mamy tam inne znakomite utwory. Porywający numer z niespodziewanym wokalem mówionym i znienacka atakującymi sprzężeniami gitary (rok 1964!) to znakomity otwieracz albumu. „Story of Bo Diddley” opowiada o jednym z idoli zespołu. Bluesowo-popowy „Baby, Let Me Take You Home” to wzmocniony żałobną grą organów numer, która kontrastuje z szybkim tempem utworu i kolejnym mistrzowskim występem Burdona. Zresztą każdy numer jest majstersztykiem jeśli chodzi o wokalistę bo przyznać trzeba, że Eric Burdon głos ma. Dudniący, potężny, który jest po prostu fantastyczny na całym albumie. Dodaje tyle energii i osobowości utworom oraz sprawia, że stają się one czymś wyjątkowym, nawet jeśli grają w dużej mierze ten sam materiał, co inne grupy w tym czasie. Posłuchajcie takiego „Dimples”. Czarny, mroczny wokal rozciąga się wokół pełnej ekspresji i zbliża wielkimi krokami ku złowieszczym rytmom. Wspaniale wtóruje mu sekcja rytmiczna a zabawa organ i gitary dopełnia całości. Podręcznikowym wręcz przykładem jak wykorzystać dynamikę do budowania intensywności jest numer „I’m Mad Again”, zawierający do tego porywającą solówkę na organach. To prowadzi do paru słów o tajnej broni, jaka posiada zespół: pianisty i organisty Alana Price’a. Gość potrafi grać. Jego organy są siłą napędową wielu utworów. Podobnie ma się rzecz z Hiltonem Valentinem. Otóż jego gitara właśnie brzmi tak jak ma brzmieć w tego typu numerach. Raz rytmicznie, raz drapieżnie, raz stonowanie. I o to chodzi. I tak jak posłuchamy sobie innych debiutów Brytyjskiej Inwazji bez problemów musimy stwierdzić, że „The Animals” jest nowatorski oraz przesiąknięty mocnym klimatem Delty i wart jest zainteresowania każdego fana dobrej muzyki.