O Marku Wingfieldzie pisałem ostatni raz latem 2018 roku w recenzji Tales from the Dreaming City. Wówczas przewodził on trio, którego ww. album zrobił nie tylko na mnie spore wrażenie. All About Jazz na przykład określił go bardzo reprezentatywną próbką katalogu wytwórni MoonJune Leonarda Pavkovicia. A portal Progressive Music Planet skwitował go słowami: klarowny, melodyjny i łatwy w odbiorze. W mojej recenzji Tales… tytułowe opowieści przeciwstawiłem wyśnionej przez studenta metafizyki ulicy Rue d’Ausseil – ślepego zaułka z prozy Lovecrafta, symbolizującego zanik inwencji twórczej u artysty. Wydany późnym latem tego roku, będący efektem współpracy z Garym Husbandem krążek Tor & Vale — stanowiący atrakcyjne połączenie jazzu, rocka i kameralistyki – poświadczył jedynie moje słowa o tym, że Wingfield ma się dobrze. Tenże wirtuoz gitary XXI wieku nie utknął bynajmniej w martwym punkcie zawodowej ścieżki, mało tego, zdołał od tamtego czasu rozwinąć nieco skrzydła. Świadczą o tym choćby przyjemne doznania zmysłowe, płynące z obcowania z zadowalającym efektem współpracy twórczej duetu. Nie są one wcale mniejsze od tych, jakie towarzyszyły mi podczas audio-lektury Tales…, opowiastek skomponowanych przez ówczesne trio amerykańskiego gitarzysty.
Tor & Vale skłania się bardziej ku niepohamowanym improwizacjom z pogranicza eksperymentalnego rocka progresywnego, awangardy i jazzu, utrzymanym poniekąd w duchu indywidualistycznych wariacji pianistycznych Matta Mitchella oraz dwóch dobrze znanych nam Keithów – Tippeta i Jarretta. Fantazyjna i autentyczna gra Wingfielda, chwilami przypominająca poniekąd Terje Rypdala, wiedzie nas krętymi ścieżkami po tytułowych górach i dolinach.
Krążek Tor & Vale, nawiązujący do impresjonistycznej idei uchwycenia upływającej chwili, ma oddawać rzeczywisty, silnie pofałdowany krajobraz, zarejestrowany w pamięci niczym kadr zamknięty w polaroidzie. W końcu kto z nas nie powraca do wspomnień z podróży po kraju i świecie? A dlaczego nie uczynić tego przy akompaniamencie Wingfielda i Husbanda? (Nawiasem ujmując, ten drugi, znany także ze współpracy z Allanem Holdsworthem i Johnem McLaughlinem, postanowił najwyraźniej pójść w ślady Jacka DeJohnette’a, który – jak on – porzucił chwilowo bębny na rzecz klawiszy). Wszak panowie oddali w nasze ręce krążek o szerokim zasięgu, w zasadzie uniwersalny, gdyż odwołujący się do wyobraźni, choć z drugiej strony utrzymany w estetyce swobodnych improwizacji jazzowych, nie dla wszystkich łatwych i przyjemnych. Mnie przypadł on do gustu bardziej niż zgoła „przebojowe” i czytelne Tales… Tor & Vale słucha się równie dobrze jak wysmakowanej części improwizacji Moonchild z repertuaru King Crimson, tylko zamiast sztucznych ogni muzyki rozrywkowej mamy tu istny wulkan energii, tryskający pomysłami i rozwiązaniami na miarę naszych czasów.