Nagrana 25 czerwca 2012 roku w urokliwej, zimozielonej okolicy stolicy stanu Waszyngton, Olympii, a wydana 19 lutego bieżącego roku nakładem Obsolete Media Objects, płyta Understory amerykańskiego tria Kurva Choir została, jak to zwykle bywa w przypadku mało medialnych wydawnictw, przeoczona początkowo nie tylko przeze mnie, ale i przez całą resztę świata. Wiadomość o wprowadzeniu jej w internetowy obieg dobiegła moich uszu w pierwszej dekadzie lipca. Zatem przypadła na sezon ogórkowy w kulturze i całkowicie przepadła w ferworze przygotowań do urlopu. Jak mówią, co się odwlecze to nie uciecze. Po szybkim samorozgrzeszeniu się z zaniedbywania w ostatnim czasie swych obowiązków dziennikarskich, do których bez wątpienia należy śledzenie nowości wydawniczych z kraju i ze świata, mogę w końcu przystąpić do właściwej analizy albumu płytowego i z poczuciem najgłębszej skruchy liczyć na odkupienie winy.
Wracając więc do tria Kurva Choir, jego nazwa jest równie śmiała, co zdjęcia zamieszczone w ekologicznej rozkładówce wydawnictwa. Po otwarciu eco-packu widzimy zupełnie nagie postaci, z intymnymi partiami skrzętnie przykrytymi przez bujną roślinność Olympii. To „seksualnie wyzwolone” trio tworzą: znany czytelnikom ArtRock.pl z (nie)sławnego chicagowskiego sexxxtetu C.J. Boyd, oraz Molly McDermott i Dominique Hamilton. O ile o twórcy sekstetu wiem coraz więcej od niego samego, o tyle pozostałe dwa nazwiska nic mi nie mówią. Jednak to nie one odgrywają tu najważniejszą rolę, lecz – powtarzając za założycielem brytyjskiego dziennika The Spectator – największe dobro jakie ludzkość zna, czyli muzyka. A ona brzmi niezwykle ciekawie.
Understory jest kolejnym ukłonem C.J. Boyda w stronę muzyki improwizowanej, która najwyraźniej daje mu nieograniczone możliwości zabawy dźwiękiem, zapewniając odbiorcom niesamowite wrażenia słuchowe, nie do końca pozbawione melodii. Delikatne trącenia strun kontrabasu i zrywana artykulacja wiolonczeli oraz górujący nad nimi, nacechowany melancholią gwizd przypuszczają łagodny szturm na słuchacza już w otwierającej płytę improwizacji „We Make the Road by Walking”. Czy jest on zwycięski? Z pewnością tak, skoro nie skreśliłem do tej pory żadnego słowa krytyki pod jej adresem. Aczkolwiek pozbawiona jest siły dynamiki Fleur du Mal The C.J. Boyd sekstet, urzeka pełnymi napięcia kantylenami smyczków. To właśnie one utrzymują suspens na wystarczająco wysokim poziomie, pozwalając wzbić się myślami w górne partie troposfery i zapomnieć o zniewalającej nas sile ciążenia. Lotności wydawnictwa dopełniają niewerbalne, damsko-męskie partie wokalne o quasi-folkowym charakterze oraz okazjonalne pogwizdywanie kontrabasisty, a wszystko zostało odpowiednio zapętlone, by nadać całości wrażenie ciągłości.
Mniej dynamiczną niż Fleur..., lecz bardziej od niej refleksyjną Understory pochłania się jednym tchem, czemu sprzyja tak zwany dobry czas płyty (niecałe czterdzieści trzy minuty). Atrakcyjna jak Olympia z okładki, uświetni niejeden długi wieczór. Na koniec, pozwolę sobie na parafrazę słów wykrzyczanych w toku kompozycji z 1976 roku przez zagranicznego barda muzyki artrockowej o imieniu Piotr. Nie czekaj, posłuchaj! – bo gdy się czeka, się obumiera.