Wiosną ubiegłego roku miałem niezwykłą przyjemność zapoznania się z mini-albumem projektu Zeresh, za którym kryje się izraelska artystka Tamar Singer. Trwająca niespełna pół godziny epka, zatytułowana Sigh for Sigh (jej recenzja również znajduje się na naszych łamach), rozbudziła mój apetyt na więcej. Gdy po ponad roku, na początku słonecznego września wylądował u mnie pełnowymiarowy album Zeresh, siłą rzeczy nie mogłem pozostać obojętnym. Co ciekawe, przesyłka dotarła do mnie w przededniu wyjazdu do… Prypeci, Czarnobyla i Kijowa. Zdarza mi się słuchać muzyki poza domem, chociażby w parku na spacerze czy w samochodzie (jak chyba większości ludzi). Bardzo rzadko jednak nową muzykę wybieram do poznawania poza domem. Po prostu odnoszę wrażenie, że czyha tam na mnie zbyt dużo bodźców rozpraszających. Tutaj rzecz wyglądała nieco inaczej, miałem bardzo dużo czasu, a przede wszystkim spokoju na zapoznanie się z Farewell. Wreszcie okazało się, że dźwięki Zeresh dość często mi towarzyszą – także w domowym zaciszu, po powrocie z wojaży. I tak mijały dni, tygodnie wreszcie, pomimo chronicznego braku czasu stwierdziłem, że wypada napisać o tym zacnym wydawnictwie chociaż kilka słów. Pomijam zupełnie kwestie techniczne, że po drodze zaliczyłem dość prozaiczne problemy, jak chociażby awaria natury komputerowej.
Tak sobie myślę, że nie ma tego złego, bo dzięki temu mogłem dłużej poobcować z dźwiękami Farewell – zresztą nie zamierzam teraz przestawać – i ponapawać się nimi. Ponadto przełom października i listopada, święta: Wszystkich Świętych, Zaduszki, obrzędy dziadów są dobrym czasem do wspominania, zadumy, ale i kontemplacji. I tutaj muzyka zawarta na Farewell, czyli Pożegnaniu sprawdza się i wypełnia ten czas znakomicie.
Mamy tutaj dziewięć kompozycji. Krążek rozpoczyna się od „Past Existence”, gdzie delikatny, przyjemny hałas Kadavera ustępuje miejsca bałałajce (?) i przesterowanym dźwiękom natury. Po tym skromnym, instrumentalnym intro przechodzimy do „The Harvest Moon”. I to już jest zdecydowanie bardziej klasyczna, jak na Zeresh, piosenka, opierająca się na wokalu artystki – częściowo interesująco przesterowanym – i gitarze akustycznej. Z kolei w „The Ways of Death” do melancholijnego tekstu i podstawowego instrumentarium artystki dochodzą jeszcze skrzypce. Warto odnotować tutaj gościnny udział Sary Krasemann z drezdeńskiego projektu Darkwood. Jeśli miałbym wybrać swoją ulubioną kompozycję z Farewell, to byłyby nią właśnie „The Ways of Death”. Następny utwór, „Whitening Shade”, to instrumentalny przerywnik, w którym znów powracają szumy i subtelny noise spod ręki Kadavera. Przyjemna odskocznia, by za chwilę znów zatopić się w pięciu minutach z głosem Tamar w bodajże najbardziej melodyjnej, wręcz „przebojowej” piosence z tego zestawu. Mowa tutaj o „Invictus”, która naprawdę rytmem, refrenem:
Zza gniewu i łez
Wyziera tylko grozy cień
A zmora upływających lat
Nie straszna mi jest (*), wbija się w pamięć słuchacza. Bez dwóch zdań jest to druga najlepsza z kompozycji zawartych na Farewell.
Drugą część albumu rozpoczyna najdłuższy na albumie, trwający ponad osiem minut „A Farewell”. Rozkręca się nieco onirycznie, dźwięki płyną sennie i powoli, gdzieś w tle do gitary dołączają inne instrumenty, a w kodzie powracają znów elektroniczne eksperymenty, na rasowym hałasie kończąc. Ot taka równowaga. „The Lake Isle of Innisfree” to ponowny powrót do bardziej klasycznej odmiany Zeresh i znów kontrapunkt do następnej, tym razem instrumentalnej kompozycji – „Virtues”. Wychodzimy ze smutnej, ale łagodnej neo-folkowej krainy i wkraczamy do mocniejszego świata dźwięków, ocieramy się również o dość śmiałą elektronikę oraz nagrania terenowe. Całość wieńczy wcale interesujące „All Perished” z gościnnym udziałem Ayelet Rose Gottlieb, popularnej izraelskiej wokalistki jazzowej, która ma na swoim koncie m.in. współpracę przy projekcie The Book of Angels Johna Zorna. Przyjemny eksperyment, połączenie dwóch muzycznych światów, które fenomenalnie współgrają i zarazem dopełniają się. Nie można wyobrazić sobie lepszego zakończenia tej muzycznej podróży.
Przy mini-albumie wspominałem, że kojarzą mi się kompozycje Tamar Singer z dokonaniami Elizabeth Anki Vajagic, GY!BE, czy Sand Snowmanem. Myślę, że z jednej strony ciężko współczesnym artystom, niezależnie od uprawianej przez siebie dziedziny sztuki, uniknąć porównań, wpływów czy zapożyczeń, z drugiej zaś – nie ma przecież w tym nic złego, jeśli robi się to umiejętnie, czerpiąc dobre inspiracje. I choć stylistycznie Farewell nie odbiega jakoś diametralnie od swojej poprzedniczki, to odnoszę wrażenie, że w zasadzie wszystko wyszło tutaj jeszcze lepiej i artystka dopracowała swój muzyczno-tekstowy sznyt.
Jeśli Sigh For Sigh była bardzo dobrą pozycją, to Farewell jest albumem doskonałym. Polecam uwadze każdy dźwięk i każdą sekundę tego wydawnictwa, a jeszcze lepiej słuchać obydwu albumów w jakże wyśmienitym, uzupełniającym się zestawie. Nadmienię jeszcze, że nie dość, iż jest to jedna z najczęściej słuchanych przeze mnie płyt w ostatnim czasie, to do tego z całą pewnością Farewell trafi do zestawienia moich ulubionych tegorocznych płyt. A co!
* – Beyond the place of wrath and tears
Looms but the Horror of the shade,
And yet the menace of the years
Finds, and shall find me, unafraid
PS. Tradycyjnie wydawnictwo do osłuchu oraz kupienia w postaci cyfrowej i fizycznej dostępne jest na Bandcamp Artystki.