Druga już reedycja płyty szwedzkiej formacji Siena Root nakładem naszego rodzimego Oskara. Po debiutanckim A New Day Dawning z 2003 roku przyszedł czas na następny w dyskografii Skandynawów, wydany pierwotnie w 2006 roku, Kaleidoscope. Mówimy Siena Root, myślimy retro rock w czystej postaci. I taka jest prawda. Nic nowego tu nie odkrywamy, bo po raz kolejny przenosimy się do drugiej połowy lat sześćdziesiątych i początku lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku, do czasów Dzieci Kwiatów, festiwalu w Woodstock i rodzącego się żywiołowo hard rocka. I czujemy się jakbyśmy sięgali po nieco zakurzone nagrania Zeppelinów, czy Purpli. Efekt obowiązkowo potęguje fakt nagrywania przez muzyków w sposób analogowy, przez co brzmienie pełne jest fajnie pulsującego, wyrazistego basu, zawiesistych Hammondów, czy gitarowych riffów, jakże specyficznych dla tamtych czasów. Żeby było jasne, to jednak dwudziesty pierwszy wiek i czuć w tych nagraniach sporą dynamikę, czyniącą album niezwykle atrakcyjnym.
Siena Root na przestrzeni swojej kariery nigdy nie grzeszyła stabilnością składu. Przez te wszystkie lata przewinęło się przez grupę, czy to w studio, czy na scenie, ponad dwudziestu muzyków, a jednak formacja zachowała swoją charakterystyczną, oldschoolową twarz. Także i na tej płycie, będącej naturalną kontynuacją debiutu. Jest to o tyle ciekawe, że na Kaleidoscope obowiązki głównego wokalisty przejęła… kobieta, niejaka Sanya. I co? I wyszło to grupie – przynajmniej moim zdaniem – zdecydowanie na dobre. Jej ekspresyjny głos idealnie wpasowuje się w formułę i na tyle ożywia granie, że Kaleidoscope wydaje się jedną z najlepszych płyt w ich dorobku!
Potwierdzają to już pierwsze dwie kapitalne kompozycje - Good and Bad i Nightstalker, dla mnie jedne z najmocniejszych punktów w ich dyskografii. Ten pierwszy ma świetny, nośny riff, intensywne perkusyjne figury i klimatyczne zwolnienie z piękną gitarową formą solową. Ten drugi, momentami naprawdę kapitalnie buja dzięki błyskotliwie pracującej sekcji rytmicznej. Z kolei trzeci Blues, zgodnie z tytułem, nieprzypadkowo tonuje i jest klasycznym zawiesistym bluesiorem. Pewną odmienność przynosi zdominowany brzmieniem sitaru Bhairavi Dhum, bliski psychodelicznego transu i odjazdu. I to wszystko tylko w pierwszej części albumu. A w drugiej nie jest wcale gorzej, bo otwiera ją Crossing the Stratosphere ze zwracającą uwagę partią solowej gitary a kończy najdłuższy w zestawie, blisko dwunastominutowy, folk rockowy (interesujące partie fletu) Reverberations, kumulujący wszystko co u nich najlepsze. Bardzo dobra płyta. Jeśli jeszcze do nich nie dotarliście, ten album może być doskonałym otwarciem.