Czy można napisać tę recenzję, nie używając nazwy zespołu na „T”? Pewnie trudno, bo choć A Perfect Circle odwiedza inne muzyczne rejony niż Tool, to jednak Maynard James Keenan to osobowość i filar obu składów. Sam Tool ponadto jest z pewnością w czubie klasyfikacji na najbardziej wyczekiwany, czy wręcz wytęskniony, rockowy album w historii! Zatem każde muzyczne posunięcie artysty musi był zauważone. Żeby było ciekawiej, to na album Toola czekamy już dwanaście lat, tymczasem… aż po czternastu (!) powrócił A Perfect Circle. Czyż nie jest to wydarzenie? Jest i to sporego kalibru, tym bardziej, że ta amerykańska supergrupa założona jeszcze w XX wieku przez Billy’ego Howerdela nagrała po prostu znakomity album.
Rzecz ukazała się półtora miesiąca temu i trochę już pewnie słów o niej przeczytaliście. Nie będę zatem zanudzał jakimiś wnikliwymi opisami poszczególnych numerów a skoncentruję się na pryncypiach. Powiem od razu, to dla mnie bezwzględnie ich najlepszy album, inny od Mer de Noms, Thirteenth Step, czy coverowego eMOTIVe. Najbardziej przystępny, pełen Z N A K O M I T Y C H melodii (!!), bardzo przestrzenny, klimatyczny i zarazem pełen treściwych kompozycji. Płyta, na której jest mnóstwo brzmieniowych trików, aranżacyjnych smaczków i artystycznej niebanalności. Krążek, który tym samym jest różnorodny, choć zarazem niezwykle spójny, chyba najbardziej z wszystkich dotychczasowych. No i ma ta płyta na wokalu Maynarda Jamesa Keenana, którego głos, niemalże w każdej kompozycji, brzmi inaczej (czy tam faktycznie śpiewa jeden gość?! :))
Płytę zaczyna utwór tytułowy, spokojny (zresztą większość tu kompozycji to raczej niespieszne utwory), nastrojowy, z dużą ilością perkusyjnych talerzy i znaczną rolą dźwięków pianina. Tych ostatnich Howerdel serwuje na całym albumie dużo. Znaczące ich figury usłyszymy w Disillusioned, Talk Talk, DLB, czy Hourglass. Drugi w zestawie Disillusioned jest już żywszy, z wyrazistym rytmem sunącym do przodu i świetnym melodycznym tematem. The Contrarian przynosi z kolei gitarowe brzmienia w post – rockowych barwach. Słychać je jeszcze choćby w Feathers. The Doomed ma już więcej gitarowej agresji, podobnie jak przecudnej urody Talk Talk, w którym pachnie na kilometr latami 80 – tymi, ale jest też ciężki riff i ściana dźwięku, której chyba najbliżej na tym albumie do… Tool.
Są tu wszak momenty i bardzo progresywne. Zaczęty smyczkowo By And Down The River z pięknym solo, Hourglass ze zniekształconym wokalem Maynarda – utwór, w którym „zalatuje” Depeche Mode i amerykańskim… Blue October - oraz Feathers z fajnymi, nieszablonowymi bębnami i kolejnym ładnym popisem na gitarze. No i jest prawdziwie przebojowy, So Long, and Thanks for All the Fish, z popowymi harmoniami trochę w Beatlesowskim stylu, w którym słyszę też i Briana Molko z Placebo. Mniej już mi się podoba kończący całość Get The Lead Out, z eksperymentami brzmieniowymi i rytmicznymi, krótki instrumental DLB, czy wreszcie Delicious, z partią akustycznej gitary. Ale to tylko drobiazgi w zalewie fantastycznych rozwiązań. Do tego z ciekawymi tekstami dotykającymi problemów współczesnego świata, nierówności społecznych (The Doomed), uzależnienia od życia w mediach społecznościowych (Disillusioned), krytyki religii i polityki (Talk Talk), ale też np. współczesnych ikon pop kultury, czy celebrytów, którzy odeszli (So Long, and Thanks for All the Fish).
Kapitalna płyta. Szykuje się jeden z albumów tego roku. I tylko należy się cieszyć, że wreszcie postanowili do nas ze swoją muzyką dotrzeć. Do ich grudniowego koncertu odliczam już dni.