Robert Plant po rozpadzie Led Zeppelin w 1980 roku mógł jako starzejąca się gwiazda rocka spróbować kontynuować majestatyczną magię, którą stworzył wraz ze swoimi kolegami, lub po prostu mógł przejść w inne muzyczne obszary. Co zaskakujące, jeden z największych głosów w historii muzyki rockowej postanowił odnaleźć się w różnych stylach muzycznych.
Niezależnie od tego, czy to była współpraca z Page’em i Beckiem w efemerydzie The Honeydrippers, czy wspólne nagrania z ikoną muzyki bluegrassowej Alison Krauss, czy zakładając kapelę Band Of Joy, Plant nadal tworzy muzykę posiadającą wymowną płynność, która jest autentyczna i angażująca. Po udanych nagraniach trzech ostatnich płyt „Band Of Joy”, „Raising Sand” i „Lullaby and… The Ceaseless Roar” charakterystyczny głos 69-letniego piosenkarza wciąż zawiera moc i magię, by przyciągnąć uwagę słuchaczy a kolejnym świetnym tego przykładem jest najnowsze wydawnictwo zatytułowane „Carry Fire”.
To już jedenasty solowy album muzyka a drugi, który nagrał z grupą Sensational Space Shifters. Wokalista przypomina swoim fanom, że nie zapomniał o swojej przeszłości i sprytnie wtrąca pewne odniesienia do swojego byłego zespołu. Już pierwsze utwory na płycie utrzymują klimat piątego albumu Led Zeppelin, „Houses of the Holy”.
„Widzieliśmy, że świat na zawsze się zmienia/Przez dni tańca i cudowne noce” i rzeczywiście „Dancing Days” pojawią się znowu, a Plant ma swój kwiat, moc i kobietę, która wie. Operowanie przez wokalistę czarującymi krajobrazami dźwiękowymi życia i miłości, umiejętnie łączy przyszłość, pozostając w stałym związku z przeszłością. Plant odkrywa świat wielokulturowych dźwięków łączących formy Appalachów, Celtów i Bliskiego Wschodu, ukształtowane w unikalny sposób. Jednocześnie wyznacza nową wyraźnie własną ścieżkę, bliższą ‘The Battle of Evermore” niż „Black Dog”. No właśnie „Carry Fire” może nie być dla wszystkich przekonującym albumem. Jeśli szukasz hard rockowych riffów możesz nie znaleźć ich tutaj za wiele. Nie jest to zarzut, a raczej każdego osobiste preferencje. Nie ma złej odpowiedzi, odbierz to po swojemu. Plant znalazł też swój sposób na nowe wykorzystywanie swoich walorów wokalnych. Wiadomo, że tak jak śpiewał w początkach swojej kariery, a teraz z wiekiem musiał sobie jakoś z tym poradzić. Otóż zrobił to wyśmienicie. Znalazł swój sposób aby tak charakterystyczny w świecie rocka wokal przerobić na nowe czasy. Głos śpiewany jest delikatnie, wyróżnia się na tle innych instrumentów. Technika nadaje mu miękkości, ciepła, intymności jakby stał za słuchaczem i cicho szeptał mu do ucha. To słychać najlepiej w transowej balladzie „A Way With Words”. Miękka barwa głosu miesza się z nieskomplikowaną melodią, wyciszone, niskie uderzenia basu pulsują ciepło w tle. Jest to nieziemski dźwięk, który daje mu możliwość, by jego głos narastał i pulsował po wrzosowych wzgórzach deszczowej wyspy. To oszałamiający utwór. To dźwięki, które pomogą przetrwać ten niespokojny czas. I taki jest nowy album Roberta Planta, który wprowadza nas w otchłanie duszy i emocjonalnie nastraja z mocą i pasją.
Potrzeba lat i sprecyzowanej myśli twórczej aby dojść do takiego poziomu świadomości muzycznej. Być może przez długie lata nie pojawi się też nikt, kto taki poziom będzie w stanie osiągnąć.