Krakowski "Ryś" od lat działa zgodnie z credo "pasjonaci dla pasjonatów". Odnosi się ono zarówno do odbiorców płyt sygnowanych logo Lynx Music, jak i wydawanych twórców. Nie gardzi też instrumentalnym, ilustracyjnym graniem, czego dobitnymi dowodami są choćby wypuszczone w świat pod tą egidą płyty White Raven, czy dwa pierwsze albumy Kayanisa
Wpisując się w tę tendencję, 30 października ubiegłego roku, swoją premierę miał debiut, ukrywającego się pod pseudonimem Mars Project, Marka Sikory. Longplay "Insomnia", w całości autorskie i wykonawcze dziecko, krakowianina, zawiera 15 kompozycji stanowiących swoistą podróż po świecie kryjącym się pod powiekami, gdzieś w nieuchwytnej przestrzeni pomiędzy snem a jawą, którą niejeden z nas odbył w bezsenną noc. Notka promocyjna, z której dowiedziałem się, że autor jest gitarzystą samoukiem i pierwsze dźwięki strun klasyka w otwierającym album temacie tytułowym, automatycznie skierowały moje skojarzenia w kierunku solowych płyt Eddie Muldera z Flamborough Head. Był to jednak trop mylny. Główna różnica polega na tym, że Holender raczej tworzy jedynie tła dla swoich palcowych wycieczek, zaś nasz rodak stawia na całe kompozycje, w których gitara nie zawsze stanowi element dominujący.
Mamy tu dosyć bogate, choć równocześnie jednorodne instrumentarium. Ojciec - kompozytor odpowiada za wszystkie słyszalne dźwięki, a więc żywe klawisze i wspominaną już gitarę klasyczną - elektryka przez niespełna 52 minuty trwania płyty nie uświadczymy ani sekundy - oraz liczne sample, w tym chóralne i kobiecych wokaliz. Swoją drogą szkoda, że autor we wkładce poskąpił informacji na temat personaliów owej damy, której ścieżki słyszymy, gdyż jej wejścia są wielce intrygujące. W zasadzie brak perkusji, jeśli już to w delikatnym, jazzowym anturażu z przewagą blaszek, lub w stylistyce world music. Sympatycznie wplecione są za to dźwięki wiolonczeli i kontrabasu, zwłaszcza w końcowych fragmentach materiału. Generalnie wszystkie wykorzystane brzmienia są ze sobą połączone z klasą i smakiem i nawet, kojarzące się mojemu pokoleniu z obciachem początku lat 90-tych, wood pipes nie drażnią, a raczej stanowią o sile choćby jednych z najlepszych na płycie tematów, a mianowicie tytułowego i "Waves". Brzmienia klawiszowe, zarówno te fortepianowo-wurlitzerowe, jak i te bardziej vintag'owe, padowe, czy smyczkowe, toną w pogłosach i mnie osobiście przywodzą na myśl leniwy styl Richarda Barbieri, który nie tak dawno mogliśmy docenić na, wydanym w zbliżonym do "Insomni" czasie, pierwszym albumie z serii "Variants". Nie można też zapomnieć o ciekawie ubarwiającym poszczególne fragmenty - dobre zwieńczenie płyty w postaci "Going Home", czy też silnie indiańskie "Melanholy" - akordeonie, jak to nazywał mój ojciec, "na Francuzki strój".
Skoro już podałem składniki, z których składa się to muzyczne danie, czas coś powiedzieć o jego smaku, jako całości. O ile pierwsze przesłuchanie połechtało moją próżność w popisywaniu się gatunkową erudycją i co rusz przychodziły mi do głowy jakieś konotacje, a to z akustycznymi płytami Steve'a Hacketta, to znów z Davidem Sylvianem, Angelo Badalmentim, Możdżer Danielsson Fresco ("Sleeping Child", "Just Play"), czy takim Belle de Jour z wiadomej płyty wiadomego artysty, kolejne uczyniły ten materiał bardziej jednorodnym. I to wcale nie jest zarzut, a raczej pochwała. "Insomnia" stanowi monolit, pozwalający pogrążyć się w zadumie, na kilkadziesiąt minut utonąć w ażurowej, oniryczno-eterycznej strukturze dźwiękowej, poza wrzaskiem powszedniości. Unieść się gdzieś ponad szarość chodnika do tej bezsennej kapsuły deprawacji sensorycznej, po której stanowi podróż. Jednocześnie poszczególne tematy stanowią mocne, sprawdzające się jako odrębne historie, utwory i wiele z nich można wyróżnić. Jak choćby opener, w klimacie "Metamorpheus", oparty na pięknym dialogu progresywnych klawiszy i gitary klasycznej "Midnight Blue", motoryczny "You'd Better Run", podniosły "Waves" i tak w zasadzie mógłbym wymienić każdą kompozycję.
Czy są jakieś słabe strony tego materiału ? Niestety tak. Nie wiem czy to wynika z, jak ja to nazywam, "syndromu debiutanta", polegającego na chęci sprzedania jak największej ilości swoich pomysłów, nieraz pisanych latami do szuflady, na jednym albumie, czy z faktu pracy autora w branży reklamowej, przywiązującej jak wiadomo wagę do krótkich form, ale mnóstwo kompozycji jest zwyczajnie za krótka i aż prosi się o rozwinięcie i pociągnięcie dalej, które niestety nie następuje. Taki "Midnight Blue" mógłby spokojnie stanowić kilkuminutową klasycznie progresywną nutę, "The Heat" zostaje brutalnie wyciszony. A szkoda. Jeśli mogę mieć jakieś uwagi na przyszłość, to właśnie mniej, ale dłuższych i bardziej rozwiniętych tematów. Bo album jest do tego stopnia satysfakcjonujący, iż mam nadzieję, że nie będzie pierwszą i zarazem ostatnią propozycją Pana Marka.
Na koniec to czego ja sam zawsze szukam w recenzjach płyt. Komu można tę muzykę z czystym sumieniem polecić? Przychodzą mi do głowy dwa albumy - odnośniki, a mianowicie z jednej strony, wspomniany już, "Metamorpheus", a z drugiej w całości instrumentalny debiut... Varius Manx "The Beginning". Wiem, że ten ostatni, mimo że znany nielicznemu gronu odbiorców, ma status kultowego i licznych koneserów. Jeśli, podobnie jak ja, kochacie te dwie płyty sięgnijcie bez wahania po "Insomnię". Jest może mniej eklektyczna od "The Beginning" i mniej wirtuozerska od "Metamorpheus", ale gwarantuję, że się nie zawiedziecie.