- Może byś się tak przyznał czytelnikom, czego ty tak NAPRAWDĘ słuchasz – zadudniła nieco niewyraźnie Tośka, z pyskiem wsadzonym do mojej torby służbowej. Standardowa kipisz po powrocie z pracy.
- Jak to czego – obruszyłem się – dokładnie tego samego o czym piszę.
- Chyba tak nie do końca – pokręciła łbem Tośka – Ostatnio w torbie było sporo Thin Lizzy, co akurat popieram, ale też jakiś Al Stewart i to a-ha. Jakieś trzy tygodnie już ze sobą wozisz tą płytę. Pop – prychnęła lekko zniesmaczona – Wielki domowy rocker. a jak przychodzi co do czego, to w ruch idą Air Supply, Kenny Rogers, Pet Shop Boys, Clannad i Earth Wind & Fire. No i a-ha in heavy rotation.
- Ale nie słucham ich codziennie – szybko się usprawiedliwiłem – Poza tym co to znaczy "jakiś" Al Stewart. to jest poważny artysta.
- Nie dla mnie. Jak mam cenić kogoś, kto nagrał płytę Rok Kota? Nie mógł Roku Psa?
- Widocznie nie mógł. Tylko, że ja ostatnio słuchałem częściej "Time Passeges". I też wcale nie słuchałem tak często tych Norwegów.
- Trzy tygodnie w torbie? Co najmniej dziesięć razy.
- No prawie. A może trochę więcej.
- Czyli prawie codziennie, bo trzy tygodnie to piętnaście dni roboczych.
- Czepiasz się. Jak zwykle zresztą. Tak w ogóle to bardzo dobra płyta.
A-ha przebyło u mnie długą drogę z kategorii "można posłuchać" do kategorii "warto mieć", zajęło im to jakieś dwadzieścia lat, a powody dlaczego było tak a nie inaczej, opisałem w recenzji ich koncertu "Ending on A High Note". Za to płytą, którą Tośka wyniuchała u mnie w torbie i faktycznie ostatnio bardzo często goszczącą u mnie w odtwarzaczu było "Scoundrel Days". Nie jest to ani najbardziej popularna płyta tria, ani nie pochodzą z niej największe hity, oprócz "Manhattan Skyline", jednak moim zdaniem jest najlepsza. Z jednego prostego powodu – na żadnej innej nie ma aż tylu i tak dobrych piosenek. Na dziesięć znalazłoby się może dwie słabsze – nieco banalny "Maybe, Maybe", trochę zbyt przebojowy "Cry Wolf". Pozostałe utwory są po prostu wyborne. Wena twórcza musiała ich wtedy wyjątkowo szczodrze obdarzyć swoimi łaskami, bo zażarło im wtedy jak nigdy wcześniej i nigdy później. Właściwie zastosowano dosyć prostą metodę – mianowicie spokojniejsze, wolniejsze zwrotki, a potem bardziej dynamiczne refreny. Teoretycznie niby nic nowego i do tego może wydawać się może zbyt monotonne. Ale spokojnie – wyjątkowo niebanalne melodie, do tego Harket na wokalu i mamy petardę za petardą. Facet ma świetny mocny głos, do tego jest znakomitym wokalistą, potrafiącym zaśpiewać bardzo delikatnie, ale też dać ognia i to nawet na dużych wysokościach, albo przejść z jednego do drugiego zupełnie naturalnie w ciągu kilku sekund. Szczególnie dobrze słychać to w utworach do „Manhattan Skyline”, czyli z pierwszej strony winyla. Tylko „October” daje chwilę wytchnienia. Druga część (strona) nie jest już tak porywająca, pewnie ze „Maybe, Maybe” i „Cry Wolf”, ale tam jest „We’re Looking for The Whales”, który zaczyna się od górnego C, bo od wyjątkowo chwytliwego refrenu. Ale wydaje mi się, że prawdziwym „piece de resistance” jest wspomniany „Manhattan Skyline” – utwór o niezwykłej dramaturgii, gdzie ten schemat głośno-cicho zastosowano w wersji najbardziej skrajnej – z refrenem okraszonym iście metalowym riffem.
Przejrzawszy nieco lepiej dyskografię a-ha mimo wszystko nie mam poczucia, że umknął mi wtedy, w latach osiemdziesiątych jakiś wybitny zespół. Umknęła mi ta płyta, ale takie naprawdę dobre płyty to oni zaczęli nagrywać dopiero w XXI wieku, począwszy „Minor Earth Major Sky”. Wcześniej oprócz „Scoundrel Days” było różnie – słaby debiut, co najlepsze to i tak na singlach wyszło, słabe „Memorial Beach”, niezłe „Stay on These Road”, dobre „East of The Sun…”.
Za to Łajdackie Dni jest albumem w swojej kategorii, czyli pop-rock, wybitnym i wzorcowym. Chyba nawet i teraz ta muzyka zachowała swoją świeżość, niespecjalnie ulegając walcowi czasu. Bardzo warto.