YesSupremacy – czyli ArtRockowa celebracja dwóch wiekopomnych wydarzeń związanych z grupą Yes, które miały miejsce ostatnimi czasy (część III)
Pierwsza to oczywiście (mające miejsce wczoraj) wprowadzenie zespołu do Rock’n’Roll Hall Of Fame, a drugie to (re)aktywacja nowej inkarnacji formacji, która niedawno wywalczyła pewne prawa do używania nazwy w związku z czym koncertuje obecnie pod szyldem Yes feat. Anderson, Rabin & Wakeman.
Był pan W, był pan R, przyszedł czas na pana A.
Do „The Promise Ring” nie mam jakiegoś osobistego sentymentu. Moża poza tym, że Jon podpisał mój egzemplarz płyty po swoim sopockim koncercie zgoła 12 lat temu...
W latach 90-tych Anderson (poza aktywnością w Yes) imał się całą masą innych zajęć (czyt. muzycznych projektów) jednak w pewnym momencie ciągoty do muzyki etnicznej dały o sobie szczególnie znać. Dzięki temu światło dzienne ujrzały świetny „Deseo”, mniej udany (będącym de facto demo „Deseo”) „Toltec” - oba wyrażające fascynację muzyką Ameryki Łacińskiej - oraz omawiany dziś „The Promise Ring” będący ukłonem w stronę celtyckich korzeni rodziców muzyka.
Jednakże geneza płyty nie sięga Wysp Brytyjskich, lecz kalifornijskiego San Luis Obispo w którym to Jon osiedlił się wiele lat temu. Lokalny wodopój o dźwięcznej nazwie Frog ‘n Peach Pub często gościł muzyków umilających biesiadnikom czas celtyckimi brzmieniami, a Andersonowi i jego małożnce na tyle się ich twórczość spodobała, że postanowili zaprosić ich na wspólne pogrywanie z którego ostatecznie zrodziła się 40-minutowa płyta.
„The Promise Ring” to pozycja niezwykle przyjemna w odbiorze i bardzo spójna. Brzmienie jest niezwykle przejrzyste i jednolite. Kompozycje mieszają się naprzemian, te skoczne („Born To Dance”, „My Sweet Jane”, „Are You?”) z tymi bardziej stonowanymi, pastelowymi i sennymi („True Life Song”, „True Hand Of Fate”), oraz tymi będącymi czym pomiędzy („Timing Of The Known”, „Flowers Of The Morning”). Ciekawostką jest natomiast jeden wypad w przeszłość artysty, bowiem „O’er” jest utworem, który pod innymi tytułami skrywał się już na poprzednich wydawnictwach firmowanych przez muzyka; jako „Boundaries” pojawił się już w 1982 roku na płycie „Animation”, a w 1998 jako „Somehow, Someday” na „Open Your Eyes” grupy Yes.
Do tego przerwy pomiędzy kolejnymi kompozycjami wypełniają dźwięki rodem ze swojskiej biesiady: śmiechy, opowieści, brzęk szkła; zupełnie jak w celtyckim pubie co dość umiejętnie jeszcze bardziej nadaje „The Promise Ring” spójności.
Muzyka z płyty przyjemnie buja się z głośników. Nie ma tutaj rozbudowanych, wielowątkowych kompozycji, lecz jedynie proste folkowe piosenki, ciekawie skomponowane i świetnie zagrane. Całość na pewno nie powala, ale emanuje autentyczną szczerością grania, a to często jest ważniejsze niż górnolotne ambicje.
„The Promise Ring” na pewno aspiruje do miana jednego z ciekawszych solowych wydawnictw Jona.