ArtRockowy Dzień Pamięci Płyt Wyklętych – odcinek 4
Z tą płytą to sprawa jest troszkę dziwna i umieszczenie jej w niniejszych cyklu zdawać się może lekko kontrowersyjnym wyborem, bowiem o „Dynasty” niezwykle niskie mniemanie mają nie tyle żołnierze Kiss Army, co sami muzycy.
Ekipa Stanley’a i Simmonsa była pod koniec lat 70-tych w konkretnej rozsypce i na dobrą sprawę jedynie sukces jaki wówczas osiągnęli trzymał kapelę razem. Stąd też pomysł, aby po wydaniu „Love Gun” panowie poszli, każdy w swoim kierunku, lecz wciąż ramach jednego projektu. Stąd też zaplanowano na 18 września 1978 roku wydanie czterech solowych płyt muzyków jednak pod nazwą Kiss, na których każdy z członków zespołu był sobie panem, władcą i dyrygentem (do tego każdy z członków zespołu dobrał sobie własny zaciąg muzyków sesyjnych). Po tym eksperymencie przeszedł czas na zebranie się do kupy na nagranie czegoś razem.
No właśnie, z tym graniem razem też już nie wyszło na starcie, gdyż na dobrą sprawę ze składu wypadł pałker Peter Criss, zmagający się z powikłaniami niedowładu dłoni, które były następstwem wypadku samochodowego w którym boleśnie ucierpiał. Catman zagrał i zaśpiewał tylko w jednym utworze („Dirty Livin’”), a w pozostałych utworach jego miejsce za garnkami zajął Anton Fig.
W każdym bądź razie sam Paul Stanley przyznał swego czasu, że muzycy tej płyty nie znoszą, gdyż za bardzo zapatrzyli się w szalejący w tamych czasach nurt disco. Z tym wpływem disco to gitarzysta lekko przesadził, gdyż nie panoszy się na „Dynasty” tak przesadnie jak członkowie zespołu zdają się sugerować.
Problem tego wydawnictwa polega na tym, że jest ono oceniane przez pryzmat jednego utworu. „I Was Made For Lovin’ You” ma owszem ten pulsujący, napędzany przez linię basu dyskotekowy rytm, prostą linię melodyczną i falsetujące chórki, które rzeczywiście mogą się bardziej kojarzyć z numerami kogoś pokroju Donny Summer niż klasycznego Kiss. Na domiar złego to właśnie ten kawałek zdobył ogromną popularność i stał chyba największym przebojem kapeli.
Na szczęście w dalszych fragmentach „Dynasty” takich wypadów w klubowe rejony już nie ma. Może jedynie refren w (poniekąd świetnym) „Charisma” może lekko zniesmaczać, ale to na dobrą sprawę wszystko. Poza tym jest konkretne, niewyszukane, lecz bardzo kiss’owe granie.
Wyróżnia się świetne i chwytliwe „Sure Know Something”, będące jakby żywcem wyjęte krążka „Paul Stanley”. Przeróbka „2,000 Man” The Rolling Stones wypada bardziej niż przekonywująco. „X-Ray Eyes”, „Save You Love”, „Magic Touch”, czy wspomniany wyżej „Dirty Livin’” to granie na wysoki poziomie z fajnymi gitarami, wyrazistymi wokalami i melodiami wpadającymi w uszy. Nawet na siłę nie jestem w stanie wskazać choćby jeden słaby numer na krążku.
Bardzo lubię „Dynasty”, nie tyle co za jej nośność co za typowe granie do którego Kiss nas przyzwyczaiło. Taki rock’n’roll pół żartem, pół serio.
Osobiście niczego więcej od nich nie oczekuję