I najważniejsze. Znajdź mi Francuzika. Znajdź Jacquesa Mayola.
Tego dnia gazety – oprócz typowych przedświątecznych michałków i podsumowań kończącego się roku – były pełne wspomnień i zdjęć szefa Republiki. Ta wiadomość znalazła się gdzieś zupełnie na marginesie, sprowadzona do paru krótkich zdań. I tak trochę przypadkiem dowiedziałem się, że 22 grudnia 2001 śmiercią samobójczą zmarł na Elbie Jacques Mayol.
„Wielki błękit” najpierw obejrzałem na początku lat 90. w kinie, podczas wakacji w Dynowie. To była ta wersja na rynek amerykański – nieco krótsza (jedynie 133 minuty), po angielsku i z nieoryginalną muzyką Billa Contiego. Dopiero jakoś latem 1996 w telewizji była wersja oryginalna, 169-minutowa, z muzyką Serry. Choć należę do tej części populacji, którą morska głębia zdecydowanie bardziej przeraża niż fascynuje, ten film naprawdę potrafił zaczarować i wciągnąć. Jeśli ktoś nie wie – „Le Grand Bleu” to luźna historia Jacquesa Mayola i Enzo Maiorki, przyjaciół z dzieciństwa, zajmujących się tzw. nurkowaniem swobodnym, bez akwalungu, bez żadnego źródła tlenu: nabierasz powietrza w płuca i dalej, najgłębiej jak się da, a potem znów na powierzchnię. Enzo (jedna z pierwszych dużych ról Jeana Reno) to bardziej playboy, wyczynowiec z tendencjami do gwiazdorzenia, lubiący rzucać wyzwania i udowadniać swoje mistrzostwo, Jacques jest rzeczywiście zafascynowany życiem w głębinach, pozwala się naukowcom dogłębnie badać podczas nurkowania. Wierzy, że człowiek byłby zdolny powrócić do okresu bytowania w wodzie, stać się człowiekiem-delfinem – Homo delphinus. Zresztą rozwijając swoją technikę nurkowania i wstrzymywania oddechu, śledził zachowanie delfinów w głębinach, a podczas pobytu pod wodą tętno spadało mu poniżej 30 uderzeń na minutę (jeden z elementów tzw. odruchu nurkowania – wszystkie ssaki to mają, ale u Mayola występował szczególnie mocno). I „Wielki błękit” to właśnie film o fascynacji morzem, głębinami i podwodnym światem. Tak naprawdę miał niewiele więcej wspólnego z rzeczywistością, niż „Smoleńsk” – w prawdziwym życiu Jacques Mayol i Enzo Maiorca (w filmie przechrzczony na Molinariego) nie realizowali ze sobą bezpośrednio, obaj też – w przeciwieństwie do ekranowej wizji – w momencie ukazania się filmu byli jak najbardziej cali i zdrowi. Zresztą Maiorca, urażony co nieco karykaturalnym obrazem swojej osoby w filmie, doprowadził do zakazu dystrybucji „Wielkiego błękitu” we Włoszech, dopiero po śmierci Mayola łagodząc swoje stanowisko.
Amerykańska ścieżka dźwiękowa (autorstwa Billa Contiego) do dziś chyba nie ukazała się na CD. Trochę szkoda, bo była całkiem interesująca. Za to muzyka Érica Serry była dostępna tak na kasetach, jak i na srebrnych płytkach. Tyle że na kasetach była dość mocno okrojona wersja, trwająca czterdzieści parę minut; w wersji CD dostawaliśmy prawie godzinę muzyki… No cóż, w latach 90. kaseta zaczęła być traktowana coraz bardziej po macoszemu. Wydań CD też było parę: najpełniejsze jest to francuskie, dwupłytowe, znane jako Version Integrale. W roku 2013 ukazało się wznowienie, ale obejmuje chyba tylko standardową wersję 1CD (dorzucono parę wersji demo jako bonusy).
Mamy tu dokładnie to, czego można było od Érica Serry oczekiwać: nastrojową, ilustracyjną muzykę, opracowaną głównie na wszelkie elektroniczne instrumenty klawiszowe, z reguły niespieszną, spokojną, dobrze oddającą medytacyjny nastrój filmu, bardzo klimatyczną. Tu elektroniczne tła ładnie uzupełnia bezprogówka („Deep Blue Dream”), tam dopełniają je niesamowicie brzmiące chóry („Sailing To Death”). Gdzieniegdzie odzywają się niby-indiańskie fleciki (w rzeczywistości prawdopodobnie wyczarowywane z syntezatora) i takaż rytmika („La Raya”, „Remembering A Heart-Beat”) – to w sekwencjach, gdzie Mayol nurkuje w jeziorze w peruwiańskich Andach. Zdarzają się dynamiczne, dramatyczne momenty, gdzie dominuje rytm („Rescue In A Wreck”, „The Monastery Of Amorgos”, „Cruise Of The Dolphin Tribe”, zbudowane na ponurym, basowym, niespiesznym pulsie „Fatal Dive”) i dla równowagi delikatne, fortepianowe melodie (jak ta wieńcząca „Water Works”, albo całe „Much Better Down There”). Czasem zasadnicza część utworu to majestatyczne, dark-ambientowe tło („Platform”). Jest nawet coś, co ociera się o smooth-jazz, z knajpianymi co nieco organami („Spaghetti Dell’Mare”), albo z fortepianem elektrycznym, funkującym rytmem i niby-dęciakami („Let Them Try”) i dawka hałaśliwej niby-muzyki ulicy, ze skreczami i natarczywym rytmem („Between The Sky-Scrapers”). A do tego czarowna mini-suita „Homo Delphinus”, z ciągle zmieniającym się tempem i nastrojem, z uroczą gitarą akustyczną na pierwszym planie i bajkowym finałem. Na koniec wersji podstawowej dostajemy zaś melancholijną balladę „My Lady Blue”, zaśpiewaną przez samego kompozytora. Całkiem niezłą, acz wyraźnie gorszą od tej, którą Serra przygotował na koniec „Leona Zawodowca” *.
Ładna, czarowna płyta, całkiem dobrze oddająca klimat filmu; tylko całkiem dobrze – bo jednak mimo wszystko lepiej chłonąć ją z obrazem, zwłaszcza, że "Wielki błękit" - obok "Leona" najlepszy film Luca Bessona - udanie portretuje fascynację tak silną, że nawet śmierć nie jawi się dla niej przeszkodą, fascynację, dla której można poświęcić wszystko, łącznie z życiem. Jeśli ktoś lubi takie niespieszne, europejskie kino, to jak najbardziej oryginalną, pełną wersję może obejrzeć, raczej nie pożałuje.
13 listopada 2016 Enzo Maiorca dołączył w wielkim błękicie do swego kompana, Francuzika. Miał 85 lat.